poniedziałek, 28 września 2009

heritage park

Musze zwrocic troche honor Calgary. Pojechalismy zwiedzic olimpijski
park, bo w 1988 miasto bylo gospodarzem zimowych igrzysk. Obiekty
wygladaja na mocno zniszczone zebem czasu. Nic tu sie nowego nie
wydarzylo przez te ostatnie 21lat. Za to potem pojechalismy do
Heritage Park Historical Village przy jeziorze Glenmore. Fantastyczne
miejsce. Jest to odtworzone na kilkudziesieciu hektarach, miasteczko z
poczatku XX wieku. Tak podobno wygladalo Calgary, lub kazde inne
miasteczko Kanady w 1900roku. Jest kolej, jezdza normalne pociagi z
parowymi lokomotywami. Jest caly park kolejowy, mozna ogladac
autentyczne 100letnie wagony. Sa odtworzone ulice z budynkami, mozna
do nich wchodzic wszystkiego dotknac, sa farmy a takze fort
kolonizatorow i wioska indianska. Mozna sie dowiedzic jak kiedys
funkcjonowala poczta, bank, sklep, gazeta, saloon itp. Mozna poplywac
statkiem parowym po jeziorze. Wszystko zrobione z dbaloscia o
szczegoly i autentyzm. Taki skansen historyczny a nie jakis
disneyland, choc dzieciaki bawia sie tu swietnie. Rewelacyjne jest
muzeum starych samochodow i wystawa dystrybutorow paliwa. Jest ich z
50 roznych modeli, kolorowych, w fantazyjnych ksztaltach, nigdy
wczesniej nie widzialem takich okazow. Generalnie park jest fajnym
miejscem pod Calgary na spedzenie calego dnia na powietrzu. Wlasnie
lezymy na trawce z widokiem na jeziorko i sie opalamy a w oddali
slychac pohukiwanie lokomotywy.

niedziela, 27 września 2009

omijajcie Calgary

Utknelismy na jeden dzien w Calgary. Co za dziura. Nawet nie
wyciagnelismy aparatu zeby zrobic jakies zdjecie. Miasto jest okropne,
polozone na plaskim terenie, z beznadziejnym downtown wysokich
budynkow bez charakteru. Nie ma tu nic do zobaczenia. Wczoraj jeszcze
bylismy w Banff i zwiedzalismy jezioro Minnewanka, gore Tunnel
Mountain, bylismy na szlaku Hoodoos skad rozposciera sie piekny widok
na Bow Valley. Wystepuja tam formacje skalne podobne do tych w
Kapadocji, ale jest tego zaledwie kilka sztuk. Kiedy opuscilismy park
narodowy Banff i zblizalismy sie do Calgary zniknely piekne wysokie
gory, zniknely blekitne gorskie rzeki, zaczela sie plaska, brzydka,
wyschnieta plaszczyzna. To bedzie chyba najkrotszy wpis na blogu, bo
Calgary jest nijakie i nie ma o czym pisac. Mam nadzieje, ze jutro
bedziemy juz w Vegas.

sobota, 26 września 2009

i na koniec jezioro Louise

Mam nadzieje, ze te kilka fotek Wam sie podobaly

a to Vancouver


i jeszcze nasza koralowa ksiezniczka


na lodowcu Mendenhall na Alasce


los z Alaski

Z braku czasu wstawiamy tylko jedno zdjecie, losia z Alaski.

Lac Louise i zjazd do Banff

Niektorzy moga byc z nas dumni bo bylismy dzis aktywni ruchowo jak
nigdy wczesniej. Opuscilismy Jasper wczesnie rano i ruszylismy w droge
do Banff. Zatrzymalismy sie przy wodospadzie Sunwapta ale bylo
potwornie zimno. Rece nam zgrabialy. Ale na szczescie im slonce wyzej
sie wznosilo, tym cieplej sie robilo. Droga do Banff wiedzie tzw.
Icefields Parkway czyli szosa wijaca sie w dolinie wsrod gor pokrytych
lodowcami. Jezyki lodu splywajace w dol do doliny to czesc lodowca
Columbia. Organizowane sa nawet wycieczki specjalnym autobusem ze
specjalnymi oponami, ktory wjezdza na taki lodowiec. A w poludnie
dojechalismy do Lake Louise, jeziora okreslanego jako perly w parku
narodowym Banff. Rzeczywiscie mozna powiedziec ze jest sliczne. Woda
jest niesamowicie blekitna, ale nie przezroczysta tylko mleczna.
Goruja nad jeziorem dwie wysokie zadrzewione gory a miedzy nimi
trzecia glowna, skalista pokryta lodowcem. Nad to jeziora sciagaja
setki turystow i klebil sie tam niezly tlumek jak przybilismy.
Porwalismy sie na wycieczke w gory i przez 2 godziny wspinalismy sie w
gore zeby dotrzec do tzw. Mirror lake. Okazalo sie to malym stawem
wysoko w gorach z gorujacym nad nim skalistym wzgorzem. Ale to nie byl
koniec aktywnosci na dzisiejszy dzien. Kolejnym jeziorem wysoko w
gorach, do ktorego dojechalismy bylo Mordine Lake. Wynajelismy tam
canoe i przez godzinke przeplynelismy je w obie strony. A po poludniu
bylismy juz w miasteczku Banff, gorskim kurorcie turystycznym z
deptakiem pelnym dobrych knajp, ekskluzywnych hoteli i sklepow z
pamiatkami. Miasteczko zalozono w 1885roku. Jest ladne, kolorowe,
cukierkowe i strasznie skomercjalizowane. W poszukiwaniu miejsca na
nocleg w ktoryms z kolejnych hoteli trafilismy na recepcjonistke
mowiaca ze znajomym akcentem. Po wymianie znaczacych usmiechow
przeszlismy na jezyk polski. Joasia jest spod Krakowa i przyjechala do
Kanady 2 lata temu nie znajac nawet jezyka. Mowi, ze w tej czesci
Kanady nikt nie slyszal o swiatowym kryzysie, co zreszta widac na
ulicach miasteczka tetniacego zyciem. Dostalismy oczywiscie dobry deal
na nocleg ;-)
Nie moge sie powstrzymac, zeby nie wspomniec o jednej reklamie jaka
przed chwila widzialem w kanadyjskiej tv. To reklama knorra, mala
solniczka stoi na stole kiedy pani domu przynosi ze sklepu nowe
mrozone danie knorra, ktore zawiera 25% mniej sodu. Nikt juz nie
potrzebuje solic. Mala solniczka wychodzi z domu nikomu niepotrzebna,
wieje wiatr, jest ciemno, pusta alejka, solniczka jest samotna,
zaczyna padac deszcz, z dziurek solniczki imitujacych oczy wyplywaja
strumienie lez. Wzruszajacy slodziak z tej solniczki :-) na kolacje
urodzinowa mielismy dzis nachos z serem, pysznego steka i pilismy piwo
ze sloikow. Apropos jedzenia to na plastykowej folii parowek, ktore na
sniadanie jedlismy gdzies nad rzeka po drodze do Banff, napisane bylo
- peel before you eat. Czy naprawde sa ludzie w Ameryce, ktorzy jedza
parowki z folia i nie czuja ze cos jest nie tak i trzeba im to
napisac? Nadal jest u nas cieplo, w dzien bylo 24stopni i swiecilo
nonstop slonce. Niezle sie opalilismy na kajakach. Jutro chyba zrobimy
sobie jakis wolniejszy dzien, w koncu jestesmy na wakacjach i
wypadaloby wypoczac przed powrotem do Polski. Wszystkim w kraju
zyczymy udanego weekendu.

piątek, 25 września 2009

Robi sie bardziej zolto i jestesmy w Jasper

O wczorajszym dniu nie da sie nic ciekawego powiedziec, oprocz tego ze
bylismy w trasie. Mielismy dojechac z Whistler do Kamloops, ale po
dojechaniu na miejsce nie spodobalo nam sie i ruszylismy dalej.
Okolice Kamloops wogole przypominaja pustynie. Brak drzew a
porastajace zbocza gor nieliczne krzewy byly wyschniete i brazowe.
Nieliczne zielone pola jakie mijalismy byly nawadniane. Bardzo
nieciekawa i nudna okolica. Fajne miejsce do ktorego specjalnie
nadrobilismy kilkadziesiat kilometrow drogi to miejsce polaczenia
dwoch duzych rzek Fraser i Thomson. Ta pierwsza jest metna i brazowa,
ta druga przezroczysta i niebieska. W miejscowosci Lynton koryta rzek
lacza sie w jedna. Potem pojechalismy do Clearwater ale znowu bez
zachwytow, wiec ruszylismy dalej. Chcielismy skorzystac z river
safari, czyli przejazdzki lodzia motorowa wzdluz rzeki w poszukiwaniu
niedzwiedzi. Ponoc najlepsze miejsce w okrgu 100km. W ksiazce gosci
bylo pelno wpisow zachwyconych gosci, ale wlasnie z lodzi wysiadlo
dwoje Niemcow. Okazalo sie ze jedyne co widzieli to slady lap na
brzegu. Wogole z ta ogolna dostepnoscia dzikich zwierzat to jakas
dziwna sprawa bo dziewczyna z recepcji w Jasper mowila, ze mieszka tu
3 lata i widziala niedzwiedzia jedynie dwa razy. Ale moze przemieszcza
sie tylko miedzy domem a miejscem pracy? A nam sie poszczescilo, ale o
tym za chwile. Wczoraj zamiast zrobic 450km przejechalismy lacznie
ponad 800km. Drogi sa piekne, biegna u podnozy wysokich gor, wsrod
lasow. Im dalej w glab ladu tym wiecej zoltych drzew. W koncu ;-) Choc
uslyszelismy, ze i tak czerwonych drzew nie uswiadczymy w okolicy, bo
po pierwsze wiekszosc drzew tu wystepujacych to iglaste a po drugie
nawet jesli sa lisciaste to klon i dab tu nie rosnie. Polecono nam, ze
czerwone klony to mozemy sobie obejrzec... ale na wschodnim wybrzezu
Kanady. W czasie naszej podrozy juz dwukrotnie zmienialismy strefe
czasowa. Najpierw miedzy Alaska a Vancouver a teraz miedzy stanem
British Columbia a Alberta. Tak wiec roznica miedzy Polska zmniejszyla
sie juz do 8 godzin. Do Jasper zajechalismy wczoraj po zmroku zmachani
jak psy. Poszukiwania miejsca do spania i czegos do zjedzenia zajelo
nam jeszcze godzine. Drogo w tej Kanadzie, oj drogo i do tego jeszcze
znienacka na koniec jak juz czlowiek mysli ze ustalil cene to jeszcze
dowala kilka taxow. Za sam wjazd na teren parku narodowego placi sie
prawie 10CAD za dzien od osoby. Czyli za sam fakt mozliwosci nocowania
w okolicy placimy okolo 180zl za 3 dni. Nocleg to minimum 100CAD za
noc i to tez po maksymalnych obnizkach. A nie wszedzie sa wolne
miejsca. Zorientowalismy sie tylko, ze nie warto kupowac zarcia w
sklepach i samemu cos robic, bo taniej wychodzi isc do knajpy. Pogoda
nas nadal rozpieszcza, jest goraco w dzien i w nocy. Wczoraj jak
szukalismy o 9 wieczorem hotelu, termometr na budynku wskazywal
24stopnie. Wg. prognoz ma sie to szybko zmienic w ciagu nastepnych 3
dni i temperatury maja spasc nawet do 0 stopni. Mamy nadzieje wtedy
byc juz daleko stad. Zimno bylo dzis tylko jak wjechalismy kolejka
liniowa w Whistlers na szczyt gory w Rocky Mountains na wysokosc
2270m. n.p.m Rozposciera sie stamtad piekny widok na doline i
miasteczko Jasper. Sam szczyt gory jest skalisty, bez drzew i nie
dosc ze zimno to jeszcze wieje. Ale oplacalo sie przyjechac bo
zobaczylismy idacego pod gore czarnego niedwiedzia. Naczytalismy sie
dziesiatki porad o zachowaniu przy spotkaniu niedzwiedzia i
teoretycznie jestesmy przygotowani bez zarzutu. Na szczescie
niedzwiedz byl na tyle daleko, ze nie bylo koniecznosci sprawdzenia
naszej wiedzy w praktyce. Z innych zwierzat spotkalismy jeszcze na
wolnosci samice karibou. Wczoraj, jak juz zmierzchalo zatrzymalismy
sie na poboczu zeby przeczytac tablice informacyjna. Bylo tam napisane
ze jest okres rozrodczy tych zwierzat i zeby uwazac na samce, bo sa
szczegolnie niebepieczne. I w tym momencie wyszly z krzakow prosto na
nasz samochod cztery dorodne samice. Wziely nas kompletnie z
zaskoczenia, nie czekalismy az wyloni sie za nimi samiec i potraktuje
nas jako potencjalnych rywali tylko pojechalismy dalej. Dzis nad
wodospadem Athabasca tez spotkalismy samotnie wedrujaca sarne.
Stalismy sobie nad brzegiem jeziora na skraju lasu robiac zdjecia,
odwracamy sie a tam skubie sobie listki sarenka. Nawet nie byla
specjalnie plochliwa i dala sobie zrobic zdjecie. Dopiero jak Martinez
postanowil sobie zrobic sobie z nia wspolne zdjecie uznala ze tego juz
za wiele i poszla w las. Wodospad Athabasca i sasiadujace z nim stare,
wyschniete koryto rzeki jest piekne, to jedno z ladniejszych miejsc w
Jasper Park. Bylismy jeszcze tego ranka w Maligne Canyon, nad Medicine
Lake i nad Maligne Lake a pozniej w dolinie 5 stawow. Nie bede tego
wszystkiego opisywal, bo sie nie da, trzeba to zobaczyc. Moze zdjecia
beda w stanie troche oddac te widoki. Poki co nie mielismy jednak
jeszcze okazji usiasc do komputera i sciagnac zdjecia z aparatu.
Fajnie natomiast, ze tak jak wspominalem, robi sie coraz bardziej
kolorowo. O ile lasy sa iglaste, to przy szosie rosna lisciaste
drzewa, ktore pieknie zmieniaja barwy na rozne odcienie zolci. Choc
musze przyznac, ze nasze jozefowskie drzewa w niczym nie ustepuja tym
kanadyjskim ;-) Podoba mi sie sposob zorganizowania parkow na
przykladzie Jasper. Mozna wjechac tu trzema szosami, na ktorych placi
sie myto. Za te pieniadze utrzymywane sa parki. Trzeba przyznac ze sa
swietnie oznakowane, czysto utrzymane, z wieloma miescami do
odpoczynku, do biwakowania itp. Jesli jest jest jakas atrakcja typu
punkt widokowy, wodospad, to w poblize prowadzi droga i jest parking.
Oczywiscie dla tych co lubia sobie pochodzic po gorach sa wytyczone
dziesiatki tras trekingowych. Trzeba tylko zabrac ze soba duzo gazu
pieprzowego na niedzwiedzie.

środa, 23 września 2009

olimpiada 2010

W naszej nieustajacej podrozy po obiektach olimpijskich 2010 z
ramienia HTMA (High Tatra Mountain Association) dotarlismy piekna
110km szosa nad oceanem do miasteczka Whistler. Jest to gorski kurort
narciarski, ktory wspolnie z Vancouver bedzie gospodarzem Olimpiady w
lutym 2010r. Miasteczko jest cudowne, Martinez twierdzi ze jak podobne
w Austrii i Wloszech ale poniewaz nie jezdze na nartach i do takich
miejsc to nie mam porownania. W kazdym badz razie jestem pod wielkim
urokiem tego miejsca. Zgodnie z tradycja naszych wyjazdow zaliczylismy
juz pierwszy mandat za parkowanie bez pozwolenia. Szybko jednak
pojechalismy na komisariat konnej policji kanadyjskiej (nie widzialem
tu zadnego konia) i uprosilismy zeby nam darowano kare. Z sukcesem ;-)
Wczesniej tego dnia chodzilismy troche po drzewach w Capilano Park,
ktory jest slynny z tzw. Suspension bridge. Jest to drewniany most na
stalowych linach, dlugosci 150m. rozwieszony na wysokosci 80metrow. W
dole przeplywa gorska rzeka. W parku jest wiele kladek porozwieszanych
na drzewach, swietna atrakcja dla malych chlopcow... no i dla nas. W
Kanadzie sie wszedzie placi za parkingi, gdziekolwiek sie nie
zatrzymamy, zeby cos zobaczyc, zawsze stoi automat, gdzie trzeba
wrzucic pieniazek i wsadzic papierek za okno. Wszedzie tez widujemy
ostrzezenia przed zlodziejami, zwlaszcza samochodow. Dziwne, bo
czujemy sie w miare bezpiecznie. Chociaz wczoraj wieczorem w Vancouver
walesajac sie po miescie zaszlismy do jakiejs nieciekawej dzielnicy i
naraz weszlismy w zaulek, gdzie stalo okolo trzydziestu chlopa, w
basebolowkach, kapturach cos popalajac i z nudow kopiac sciany.
Starajac sie nie sprowokowac zaczepki przeszlismy szybko obok i czym
predzej udalismy sie w strone cywilizacji.
W Whistler slonce swieci jak w pelni lata. Chodzimy w t-shirtach,
Martinez w klapkach, ja sie mecze w adidasach. Mamy hotelik z basenem
zewnetrznym i nie omieszkalismy sie wykapac i poopalac. Wierze, ze w
Polsce jest rownie ladna pogoda. Zaczely sie pojawiac juz troche
pozolkle drzewa a nawet czerwone, ale narazie jak na lekarstwo.
Naprawde, spodziewalem sie czegos innego...

wtorek, 22 września 2009

Vancouver - miasto marzenie

Przybilismy do portu w Vancouver rano o siodmej. Statek wchodzil do
portu o brzasku i moglismy podziwiac podswietlony jeszcze skyline.
Miasto jest piekne. Pogode mamy piekna. Na lotnisku odebralismy
samochod, poniewaz bylismy wczesniej nie mieli dla nas gotowego wozu i
dali nam upgrade do wyzszej klasy. Jest to limuzyna, Chevrolet Impala,
silnik V6 - 3,5l ktora sunie po szosie jak krazownik. Przy ustawianiu
lusterka wstecznego cos nacisnalem i wlaczyl sie telefon i zaczal nas
z kims laczyc. High-tech Ameryka a my bidacy z Polski musimy sie z ta
technika teraz zmierzyc. Lezymy sobie teraz przy fontannie na deptaku
przy Canada Place pod 28pietrowym wiezowcem The Vancouver Sun. Przed
nami rozposciera sie port a w nim cumuje nasz statek Coral Princess. O
4tej wyplywa do Los Angeles. Slonce grzeje, turysci i lokale kreca sie
leniwie, robia sobie zdjecia, pija kawe, jedza lunch, opalaja sie.
Zewszad dochodza jezyki calego swiata, pelno chinczykow, hindusow,
wlochow... Istna wieza Babel. Miasto jest w budowie, widocznie trwaja
ostatnie przygotowania do Olimpiady zimowej w 2010r. Przebudowywana
jest glowna ulica Granville, przy ktorej miedzy innymi jest nasz hotel, a
ktora przecina downtown w polowie i biegnie do portu, do Canada Place.
Co sie rzuca w oczy po zejsciu ze statku to brak ludzi otylych oraz
starszych. Dominuje mlodziez wszelkich ras, bardzo duzo jest azjatow.
Dziewczyny o skosnych oczach przepiekne. Do tego jest cieplo, wiec
chodza w mini spodniczkach i kozakach po kolana... Vancouver jest
piekne ;-) Kilka godzin po poludniu spedzilismy w Stanley Park,
kilkudziesieciu hektarowu zieleni zaraz przy downtown. Genialne
miejsce, lasy, parki, ogrody kwiatowe, poprzeplatane sciezkami
rowerowymi, chodnikami i uliczkami. Z jednej strony cypla widok na
zatoke i most Lions Gate z drugiej na lsniace wiezowce z marina z
jachtami u ich stop. Mozna bylo spedzic tu caly dzien. W ramach
rehabilitacji po wielkim zarciu zeszlismy miasto wszerz i wzdluz
wieczorem. Po prostu azjatyckie miasto, na przystankach dziewiec na
dziesiec osob ma skosne oczy, w sklepikach dominuja hindusi.
Zrobilismy pieszo chyba z trzydziesci kilometrow. Martinez stwierdzil,
ze Vancouver to najpiekniejsze miasto jakie dotad widzial (po
Steszewie rzecz jasna) i moglby tu zamieszkac. Zaczal nawet zbierac
darmowe gazetki z ofertami pracy. Najciekawsza byla oferta dla
kucharza w japonskiej restauracji za 17$ za godzine. Mycie samochodow
tylko 11$. Aha dla zainteresowanych sushi jest smiesznie tanie. Tansze
niz zjedzenie burgera w fastfoodzie i jest tego pelno. Mnie to wogole
nie rusza, ale widze poruszenie z tego powodu u Martineza. Robi sie
jasno, trzeba wstawac i jechac dalej...

Wielkie Zarcie

Dzieki Bogu nasz cruise dobiega konca. Jeszcze troche i utuczyliby nas
na smierc. Dzis przekroczylismy wszystkie granice, nie tylko te
kanadyjska. Po obfitym sniadaniu przy ktorym jak co rano zamienilismy
kilka slow z sympatyczna Mary, nie wiedziec jak i czemu natknelismy
sie na przygotowania do jakiegos kulinarnego eventu na 14poziomie przy
odkrytym basenie. Wiedzeni niezdrowa ciekawoscia przysiedlismy przy
kubku kawy a kelnerzy na stolach zaczeli ustawiac cukiernicze cacka,
torty, ciasta, ciasteczka polewane czekolada, posypane wiorkami,
udekorowane bita smietana. Posrodku stal metrowej wielkosci
wyrzezbiony w lodzie labadz. Slinianki zaczely nam pracowac, ale
okazalo sie ze otwieraja dopiero za pol godziny. Dolecial nas zapach
swiezej pizzy bo obok byla pizzeria i chwile potem wcinalismy cwiartke
pizzy cztery sery
w oczekiwaniu na cukiernicze delicje. Kiedy wybila wlasciwa godzina
nabralismy caly talerz roznorakich slodkosci i ledwo to zmeczylismy.
Tak nam minelo przedpoludnie ostatniego dnia rejsu. Dzis tylko
plyniemy i plyniemy w strone Vancouver waskim przesmykiem tzw. Inside
Passage. Ale to nie koniec obzarstwa na dzien dzisiejszy. Martinez
prawie zmusil mnie sila po poludniu zeby przejsc sie na lunch. Mowil,
ze na "salatke". Skonczylo sie regularnym obiadem. Ilez mozna jesc?
Ale juz kompletna przesada bylo pojscie 3 godziny pozniej na dinner do
restauracji Bayou na 3-daniowa kolacje (Martinez wzial 4-daniowa
wersje, gdzie on to miesci?). Glownym daniem byl ponad kilogramowy
stek. Ktos moglby pomyslec, ze dzis nie robilismy nic oprocz obzerania
sie... i wiele by sie nie pomylil. Strach pomyslec, ale sa na tym
rejsie osoby, ktore tak wlasnie spedzaja wszystkie 7dni, rowniez te w
portach. Wczoraj dobilismy do ostatniego amerykanskiego portu na
Alasce na naszej trasie, do Ketchikan. Jest to male miasteczko, troche
wieksze od Skagway, ale duzo mniejsze od Juneau. Statek zaparkowal
jakies 50metrow od najblizszych sklepow i byl to dotychczasowy rekord.
Czesc "uroku" tego rejsu po Alasce polega bowiem na robieniu zakupow.
Statek ma swojego eksperta od zakupow, jakiegos Andy costam, ktory ma
wlasny kanal w telewizji na statku gdzie reklamuje nonstop co i gdzie
kupic. Obiektywnie patrzac jest naprawde swietny w tym co robi. Na
szczescie udalo nam sie z Martinezem nie ulec jego darowi
przekonywania i nie zostalismy wlascicielami np. zegarka jakiejstam
marki, ktora nosi on, ponoc wiekszosc zalog statkow na swiecie i
pierwsza dama Ameryki Michelle Obama. My nie nosimy i mamy sie
swietnie. Sorry jesli przerwalismy lancuszek szczescia...W Ketchikan
polecielismy na niedzwiedzie ale srodze sie rozczarowalismy.
Widzielismy co prawda samice z malym wysoko na drzewie, ale ze lalo i
bylo to posrodku lasu to tak naprawde niewiele bylo widac. Szkoda bo
oczekiwalismy widokow jak na filmach national geographic, kiedy
niedzwiedz wylawia lapa ze strumienia plynace w gore lososie. Ryby
byly, potok i wodospad byl, zabraklo tylko chetnego niedzwiedzia zeby
nam zapozowal do zdjec. Najfajniejszym zatem elementem tej
kilkugodzinnej wycieczki byl lot hydroplanem marki de Havilland DHC-3.
Samolot mial rowniutko 52lata, zostal wyprodukowany 18 wrzesnia 1957
roku. Czulem sie w nim jak Indiana Jones, wrazenia z lotu
gwarantowane, widoki z kilkuset metrow na wysepki, zatoczki, lasy pod
nami, przepiekne.
Jutro raniutko rejs sie konczy z czego sie juz cieszymy, bo chcemy
wreszcie wyrwac sie z tego kulinarnego raju. Czeka nas tydzien
przemieszczania sie po zachodniej Kanadzie bez takich luksusow i
zbytkow jak na Coral Princess. Wszystkim jednak goraco polecamy ten
rejs po Alasce i statki Princess. Jakosc jest ponadprzecietna, statek
jak nowy, elegancki, komfortowy, swietnie wyposazony. Tzw. activities
sa niewyczerpane, nonstop cos sie dzialo na statku, kazdy znalazlby
cos dla siebie. Obsluga perfekcyjna, mila, wielonarodosciowa. Nasz
steward bywal w naszej kabinie chyba z dziesiec razy dziennie,
reczniki zmienial po kazdej kapieli, czasem 2 razy dziennie. Lozko
scielil, nakrywal, odkrywal kilkukrotnie w ciagu dnia, jego stukanie
do drzwi stawalo sie czasem az irytujace. Dzis zastukal zeby sie
spytac czy nie potrzebujemy wiecej lodu do naszej whisky. Skad on
wiedzial ze wlasnie akurat wtedy bylismy w kabinie i faktycznie
oproznialismy szklaneczke na dobre trawienie? ... Jednym slowem
naprawde rewelacyjna linia i swietny sposob na wakacje, dla tych
ktorzy szukaja pomyslu na cos innego.

poniedziałek, 21 września 2009

treking na lodowcu

Juneau to najlepiej jak dotad spedzony dzien na wyjezdzie. Rewelacja.
Ale od poczatku. Czy ktos wiedzial, ze miasto Juneau jest stolica
Alaski? A jednak, miasteczko wielkosci Otwocka bo liczace 30tysiecy
mieszkancow i nie posiadajace drogowego polaczenia z reszta kraju
zostalo stolica stanu. Jest tu okolo 200mil asfaltowych drog, ale
jezdzic mozna wylacznie w granicach miasta. Wiecej jest szlakow
pieszych. Wszystkie towary dowozone sa z USA droga lotnicza lub
morska. W Juneau zatrzymalismy sie na okolo 8 godzin. Z rana troche
padalo i mgla opasala okoliczne wzgorza ale im dalej przemieszczalismy
sie busem w strone lotniska to rozjasnialo sie. Bylo nas szescioro,
para z Ontario, para z Texasu i dwa losie z Warszawy. Na lotnisku
dostalismy odpowiedni gear, czyli buty, spodnie, kurtki i podpisalismy
zrzeczenie sie wszelkiej odpowiedzialnosci w razie gdyby cos poszlo
nie tak. Co wiecej podpisalismy zgode na wykorzystywanie naszego
wizerunku przez firme Northstar Trekking :-) Naszym pilotem byl Greg z
Nowej Zelandii, ktory przylatuje tu na pol roku w sezonie letnim do
pracy a na zime, czyli zaraz, wraca do siebie. Lot helikopterem trwal
okolo 30minut, wznieslismy sie nad miasto a potem polecielismy w
strone lodowca Mendenhall. Stanowi on tylko mala czesc olbrzymiego
pola lodowego, piatego pod wzgledem wielkosci w polnocnej Ameryce. To
wielkie nagromadzenie lodu w gorach powoduje ze Juneau jest
niedostepne droga ladowa od strony kontynentu. Wyladowalismy na
lodowcu w miejscu, z ktorego bylo widac w oddali miasteczko i ciesnine
Stephens Passage. Bylo to na wysokosci okolo 500m. n.p.m. Dopisalo nam
szczescie bo wyszlo slonce i lod pod naszymi nogami iskrzyl sie i
mienil pieknym blekitnym kolorem. Dostalismy raki na buty i kaski i
przez nastepne 2 godziny chodzilismy po powierzchni lodowca.
Wchodzilismy do tuneli wydrazonych przez wode i powietrze pod
powierzchnia lodu. Szczeliny byly tak waskie ze ocieralismy sie
plecami o sciany. Wewnatrz plynely wartkie strumienie wody. Lod z
lodowca to scisniety pod wielkim cisnieniem lod, z ktorego pod wplywem
wielkiej sily i setek lat zniknely pecherzyki powietrza. Poprzez to
lod jest twardy jak skala. Nie bylismy dzis nawet w stanie wbic
czekanu w powierzchnie lodowca. Wrazenia sa niesamowite, czlowiek
czuje sie taki malutki w obliczu tysiecy hektarow otaczajacego go
lodu. Przy okazji dowiedzielismy sie, ze zupelnie przypadkowo
zaliczylismy ostatni z trzech wyjatkowych lodowcow na swiecie. Otoz
wedlug Mike'a, naszego przewodnika na Mendenhall, istnieja tylko 3
takie lodowce, ktore jednoczesnie sasiaduja z lasem deszczowym i widac
z nich morze. Oprocz tego na Alasce jest jeszcze taki lodowiec w
Patagonii i Nowej Zelandii. Po dwoch godzinach lekko zmarznieci ale
rozgrzani wrazeniami wrocilismy na dol do miasteczka. W koncu
trafilismy na darmowy wifi w miejscowej biblotece. Ale ze czas nas
gonil bo statek odplywal z Juneau naprawde wczesnie, niewiele
zdazylismy napisac i sprawdzic w internecie. Nie wiem np. czy w Tancu
z Gwiazdami "tanczy" jeszcze Iga Wyrwal? Bardzo zaluje ze nie moge jej
obejrzec, nagrywa ktos? ;-) Apropos tancow bylismy dzis znowu na
przedstawieniu w teatrze na statku pt. "Dances". Rewelacja. I kto to
mowi? Ale znawca tematu, czyli Martinez potwierdza, wystep pierwsza
klasa. Rozmach, scenografia, wykonanie jak w dobrym teatrze rewiowym.
A ze byl dzis wieczor galowy i wiekszosc par na statku defilowala w
sukniach i frakach tez zapragnelismy troche zycia z wyzszych sfer.
Wypilismy dla animuszu po dwa drinki z kanadyjskiej whiskey i Dr.
Peppera (polecam kombinacje wlasnego autorstwa) i wprosilismy sie na
ekskluzywna kolacje do sali jadalnej Bordeaux mimo braku odpowiedniego
stroju. Nasz znajomy kierownik sali z Rumunii przybil z nami piatki i
udal ze wszystko jest okay. Chwile potem Martinez dobieral sie do
homara w kombinacji z krolewskimi krewetkami a ja kroilem poledwice
zapiekana we francuskim ciescie ala Wellington. Na zakonczenie
wieczoru przepuscilismy po dolarze (slownie 1 us dollar) w kasynie na
jednorekich bandytach. Szczescie nam nie dopisalo. W sali obok odbywal
sie konkurs karaoke ale wymieklismy po kilku wykonaniach. Jeszcze
zrobilismy sobie pamiatkowe zdjecie na glownej klatce schodowej statku
i wieczor mozna bylo uznac za zakonczony. Jutro czeka nas Ketchikan -
swiatowa stolica lososi, oraz wyprawa na niedzwiedzie.

piątek, 18 września 2009

ze Skagway do Yukon

Kiedy rano obudzilismy sie w Skagway i wyjrzelismy przez balkon naszym oczom ukazala sie w odleglosci kilkudziesieciu metrow skalna sciana dwa razy wyzsza niz statek. wymalowana jest prostokatnymi znakami z nazwami statkow i ich kapitanow, ktorzy zawitali do tego portu. siapil deszczyk ale zbytnio nas to nie zdziwilo. Do miasteczka z portu jest okolo pol kilometra elegancko utrzymanym deptakiem. Skagway jest po prostu urocze, wyglada jak zywcem wyjete z konca IX wieku. Sklada sie z kilku przecznic przy ktorych stoja parterowe, drewniane, kolorowe domy. Same sklepy, w tym wiekszosc z bizuteria, pamiatki, bary, muzeum i stacja kolejowa white Pass & Yukon. No i dwie wypozyczalnie samochodow. w porcie staly dzis cztery wielkie statki wycieczkowe, kiedy wszyscy pasazerowie wysypali sie z pokladow i rozbiegli po miescie zaczelo to przypominac mrowisko. No i zabraklo samochodow w Avisie. Na szczescie w innym punkcie cos dostalismy. To cos to 11-letni chevrolet Lumina. Siedzenie kierowcy przypominalo stary wysluzony fotel, w ktorym mozna bylo sie zapasc. Ale najwazniejsze, ze jezdzil. Droga do przeleczy White Pass wil sie kreta droga w gore. Im wyzej tym mgla robila sie coraz gestsza az w koncu jechalismy 20km na godzine i widocznosc spadla do okolo 15metrow. Niestety nie zobaczylismy nic z przeleczy na wysokosci 2tysiecy metrow z powodu mggly, ale jak tylko minelismy granice kanadyjska, pogoda gwaltownie zaczela sie poprawiac. Mgla ustapila, chmury rozwialo i zaswiecilo slonce. I moglismy w pelnej krasie podziwiac kraine Yukon. Wzdluz drogi od granicy az do miejscowosci Carcross ciagna sie gorskie jeziora o charakterystycznym mleczno niebieskim metnym kolorze. Piekne jest jezioro Emerald Lake, jak sama nazwa wskazuje ma kolor szmaragdowy. Bylismy tez na malej pustyni, ktora powstala po odejciu lodowca. Widoki Yukonu przypominalay nam troche park narodowy Torres del Paine w argentynie, tyle ze w Kanadzie jest bogatsza flora, sciany gor pokryte sa wysokimi, strzelistymi sosnami, ktore przeplataja sie z bijacymi po oczach zolcia drzewami lisciastymi. Po stronie kanadyjskiej spedzilismy kilka godzin, poczym wracajac do Skagway jak za dotknieciem rozdzki po przekroczeniu granicy, slonce zniknelo i pojawil sie deszcz oraz mgla. Na przeleczy oczywiscie znowu nic nie bylo widac. W miasteczku troche sie uspokoilo, wiekszosc turystow zdazyla juz wrocic na statki albo pojechala na jakies wycieczki poza miasto. Nigdzie nie znalezlismy wifi, wiec nadal nici z maili i bloga.Telefon tez nie dziala wiec poki co jestesmy odcieci od swiata. jutro stolica Alaski - Juneau a na statku kolejny galowy wieczor.

Glacier Bay

Wreszcie poczulismy, ze jestesmy na wodzie. Od poludnia statek plynie szybko w strone Glacier Bay i majestatycznie sie kolysze. A my plawimy sie w luksusach i spedzamy kulturalnie czas. Wieczorem poszlismy na wystep jakiegos komika, taki typowy amerykanski show, gdzie gosc wychodzi na scene ze szklanka wody i przez godzine opowiada dowcipy. Rozumielismy co piaty dowcip, z ktorych co dziesiaty byl smieszny. Ale drink byl niezly. A potem hit wieczoru, musical w teatrze. Dawno tak sie towarzysko nie udzielalem, choc dla Martineza to chleb codzienny. Nawet on stwierdzil ze przedstawienie bylo pierwsza klasa. Przynajmniej moglem sobie popatrzec na szczuple, zgrabne, ladne tancerki bo takich widokow na codzien wsrod turystek sie nie uswiadczy. Dominuje tradycyjny amerykanski model sylwetki, czyli brzuch wylewajacy sie zza paska ustawionego na ostatnia dziurke, szerokie tylki xxl i kaczy chod. Zreszta przy tym jedzeniu na Coral Princess sami bedziemy niedlugo wygladac podobnie. Jedzenie reprezentuje kuchnie calego swiata, jest pyszne i jest go mnostwo. Dzis byl formal dinner, jeden z dwoch na rejsie, ale zignorowalismy go. Za to polowa rejsu chodzi we frakach i garniturach, panie w szykownych atlasowych sukniach, w koliach i brylantach. Zaloga tez nad wyraz elegancka. Przez chwile powialo high lifem. Ale zobaczylismy tez gosci dla ktorych synonimem elegancji jest czysty t-shirt lub koszula flanelowa wiec sie uspokoilismy i raczej pieniadze przeznaczone na wypozyczenie frakow przeznaczymy na cos bardziej pozytecznego.
Rankiem 16wrzesnia wplynelismy do Zatoki Lodowcow - Glacier Bay. Przy jej ujsciu dolaczylo do nas troje rangerow z miejscowego parku narodowego, ktorzy przez caly dzien opowiadali o okolicy i lodowcach. Byly to trzy kobiety. W rozmowie z jedna z nich dowiedzielismy sie, ze jej sasiedzi to Polacy. Biorac pod uwage, ze mieszka w wiosce niedostepnej droga ladowa, liczacej 200mieszkancow, znajdujacej sie na koncu swiata to mozna powiedziec, ze Polacy sa wszedzie. W zatoce znajduje sie okolo 15lodowcow splywajacych z gor w kierunku wody. Teren ten jest o tyle niezwykly, ze jest to jedno z nielicznych miejsc na swiecie gdzie lodowce sie nie tylko cofaja ale rowniez powiekszaja. Apogeum swoich mozliwosci osiagniety zostal w 1750roku podczas tzw. Malej epoki lodowcowej. Wtedy to nie istniala zatoka z woda lecz dolina wypelniona lodem. Z biegiem czasu w ciagu 250lat lodowiec cofnal sie o prawie 100km w glab tworzac zatoke. Pogoda nam nie dopisala o poranku. Wszystko bylo spowite mgla i padal deszcz. Mijalismy gory w odleglosci kilkuset metrow ale wszystko bylo w odcieniach szarosci. Pogoda na Alasce zmienia sie z minuty na minute jak w gorach. Okolo poludnia troche sie przejasnilo, akurat jak doplynelismy do Margerie Glacier. Widzielismy z Martinezem juz niejeden lodowiec i Perito Moreno w Argentynie i Franz Joseph w Nowej Zelandii ale nadal robi to niesamowite wrazenie. Zwlaszcza widziane od strony wody. Kolejny duzy lodowiec do ktorego doplynelismy to John Hopkins Glacier. Cala okolica wyglada jakby zywcem przeniesiona sprzed kilkuset lat. Surowa, zimna, niedostepna Na szczescie cywilizacja tu nigdy nie dotarla. Najblizsze wieksze miasteczko, do ktorego jutro doplyniemy, to Skagway oddalone o okolo 200km. Podczas sniadania poznalismy druga Polke wsrod zalogi na statku, Marysie z Bytomia. Sympatyczna dziewczyna, ktora opowiadala m.in o tym ze to jej 4 kontrakt na statk i plynela np. rejsem dookola swiata, ktory trwal 107dni. My nadal plawimy sie w luksusach. Jedzenie jest niesamowite. Wsrod ryb dominuje halibut i losos na dziesiatki sposobow. Sa krewetki i kraby, sushi, szparagi, grillowane warzywa na zimno, steki, chinszczyzna i corned beef. Kazdy znajdzie cos dla siebie. Przy takiej pogodzie jak dzis, nie bylo innej opcji jak co chwila nie zejsc z mokrego pokladu, czegos nie zjesc i nie napic sie kawy z koniakiem. Liczymy na lepsza pogode jutro, bo jak wspomnialem doplywamy do Skagway i schodzimy po 2 dniach zeglugi na lad. Mamy zamiar wypozyczyc samochod i wjechac na przelecz White Pass.

Titanic

Dzis popoludniu zaokretowalismy sie na naszym Titanicu. Zanim do tego doszlo musielismy dojechac z Anchorage do Whittier. Naszym kierowca autobusu byla 65letnia Amerykanka Penny, na codzien prowadzaca school bus. W ciagu godzinnej drogi opowiedziala wszystkim turystom na pokladzie bez mala cala historie swojego zycia. Do tego wcale niepytana. Dowiedzielismy sie miedzy innymi, ze 4letnia wnuczka zabrala ja pierwszy raz w zyciu na lyzwy, ze ma dom o wartosci mniejszej niz 200tysiecy dolarow, dzieki czemu nie placi podatkow, ze corka miala srednia w szkole 4,8 ze siostra mieszka w Australii i inne takie. Na koniec puscila jeszcze w obieg album ze swoimi zdjeciami. Nie wyobrazam sobie, zeby polski kierowca PKSu zaczal takie rzeczy opowiadac na trzezwo. Ale widac dla nich takie zachowanie to norma. Od samego rana mielismy dzis piekna pogode. Wiatr przegnal ciemne chmury i niebo bylo wreszcie blekitne. Droga, ktora przemierzalismy wczoraj, dzis iskrzyla sie odcieniami zieleni i zolci polyskujacymi w sloncu. Przy okazji dowiedzielismy sie od Penny, ze na Alasce lisciaste drzewa nie przybieraja czerwonego koloru, maksymalnie robia sie na jesieni zlote. Pierwsze sniegi powinny zaczac padac w ciagu najblizszych 2 tygodni a okoliczne szczyty gor, ktore mijalismy mialy juz nowe sniezne czapy. W srodku zimy pokrywa sniegu potrafi osiagac w dolinach nawet 40metrow, drogi wtedy sa zamykane a niektore miejscowosci zostaja odciete od swiata. Droga do Whittier jest przepiekna, biegnie posrodku zadrzewionej doliny a z obu stron otaczaja ja wysokie gory z jezykami lodowcow. Przy slonecznej pogodzie warstwy zmarznietego lodu mialy z oddali kolor niebieski. Takiego nagromadzenia lodowcow jeszcze nie widzielismy. W pewnym miejscu zatrzymalismy sie przy jeziorze i z czterech stron swiata splywaly w dol topniejace jezyki lodu. Kulminacja dojazdu do miejscowosci Whittier jest przejazd najdluzszym tunelem w polnocnej czesci globu. Mierzy 2,6mili, ma szerokosc autobusu. W drodze polozone sa tez tory kolejowe dla pociagow. W samym Whittier nie ma nic procz kilku podstawowych knajp i sklepikow dla wedkarzy. No i oczywiscie procz cumujacych statkow wycieczkowych. Na nas czekal nasz Coral Princess, statek, do ktorego im bardziej sie zblizalismy tym bardzie przypominal olbrzymi wiezowiec. Zaliczylismy check-in, przeszlismy security check jak na lotniskach i oto wchodzilismy do wnetrza po trapie. Przy wejsciu jeszcze zrobili nam zdjecie i sprawdzili karty magnetyczne i znalezlismy sie na kapiacym zlotem pokladzie Nie, no troche przesadzam, fakt, ze glowny hall wysoki na kilka pieter z przeszklonymi windami ma zlocone porecze, grube dywany i zyrandole ale nie jest to do konca az tak kiczowate. Nasz statek ma ostatecznie 16pokladow, z tym ze 13pietro nie wystepuje. I co my tu mamy zeby umilic nam podroz? Kilka restauracji, w tym jedna 24godzinna, 4 baseny, silownie, spa, korty tenisowe, stoly do tenisa stolowego, amfiteatr, symulator golfa, kino, bary, sklepy a nawet wedding chapel. Nasz statek ma komplet, 1970pasazerow i 900osob obslugi. Zaloge stanowia ludzie z calego swiata, szefowa dzialu wycieczek jest Ewa Paluch, z ktora zamienilismy kilka slow. Zreszta Polacy jak widac kojarza sie na szczescie milo zalodze, jeden Meksykanin chwalil sie ze byl w Gdyni, Rumun mowi do nas dziendobry, Meksykanka mowi, ze z jednym Jackiem z zalogi sie dobrze imprezowalo itd. Gro wycieczkowiczow stanowia Amerykanie i Kanadyjczycy. Z Europy ludzi jest malo. Jeszcze w Anchorage zgadalismy sie na miescie z para z Niemiec, ktorych widzielismy juz na rejscie Condora. Okazalo sie, ze rodzice dziewczyny pochodza z Gliwic i nauczyli ja calkiem niezle mowic po polsku. 2 dni po przylocie do Anchorage wzieli slub w jednym z parkow na trasie do Seward. Teraz ze swiadkami plyna tez do Vancouver. Statek jest rewelacyjny, mimo ze pierwszy raz czyms takim plyne i obawialem sie najgorszego to musze powiedziec, ze jestem pod wrazeniem. Kabiny sa czyste, wygodne, wogole nie czuc bujania, ludzie tez sie gdzies rozlaza i nie ma sie wrazenia tloku. Jedyny minus to fakt, ze jest to maszynka do robienia pieniedzy. Zdzieraja tu kase na wszystkim. Darmowa jest kajuta i jedzenie. Cala reszta kosztuje. 100minut internetu kosztuje 55$ i jest to najtansza opcja pakietowa, bo poza abonamentem minuta kosztuje okolo5$. Tak wiec nie wiem kiedy wysle to na bloga, chyba jak zejdziemy na lad i znajdziemy jakas internetowa knajpe. Dzis tj. 15 wrzesnia plyniemy caly dzien. Nasz program na dzis to scenic viewing. Zaczelo sie o 6:30 rano kiedy zaczynalo wschodzic slonce a nasz statek wplywal do College Fjord - powoli z ciemnosci zaczely sie wylaniac zarysy zalesionych gor. Wszystko spowijala unoszaca sie nad woda mgla. Niebo zmienialo sie z koloru purpurowego w czerwony i rozowy az o swicie przybralo kolor blekitu. Wokol statku pojawily sie dryfujace odlamki lodu. Plynelismy tak okolo godziny az dotarlismy do Harvard Glacier - lodowca zeslizgujacego sie dwoma ujsciami prosto do wody. Statek majestatycznie obrocil sie, porobilismy zdjecia i ruszyl w dalsza podroz do Prince William Sound. Widoki sa fantastyczne, mamy przed soba przepiekna panorame osniezonych gor schodzacych w dol do morza, ktore unosi krystalicznie czyste kawalki lodu. Naprawde zapiera dech w piersiach, czegos takiego nie widzielismy nawet w Argentynie czy Nowej Zelandii. Pogode mamy przepiekna, swieci slonce, na niebie prawie zadnych chmurek, siedzimy z Martinezem na naszym prywatnym balkonie i popijamy zimny browar. Idylla :-) Apropos alkoholu to przemycilismy na poklad dwunastopak piwa i butelke kanadyjskiej whiskey bo istnieja tu faszystowskie przepisy ze mozna pic tylko alkohol zakupiony w barze na pokladzie, ktory jest oczywiscie drogi. A i jeszcze jedno mi sie przypomnialo, Justyna kochanie czy mozesz zamieszac buklakiem z wisniowka w spizarce co 2-3dni podczas mojej nieobecnosci? Na statku sa dziesiatki roznych aktywnosci w ciagu dnia, obecnie trwa np. fruit and vegetable carving demonstration i choc trudno sobie to wyobrazic to sa chetni zeby to ogladac. Duza widownie sciaga tez pokaz jak efektywnie robic zakupy na Alasce zeby dobrze i tanio cos kupic ;-) Takie zakupy Mango. Americans luv it ! Gadalismy w ciagu dnia z jednym Amerykaninem mieszkajacym na Alasce, ktory powiedzial nam, ze jest wlasnie sezon polowan na losie. Moze dlatego zadnego jeszcze nie widzielismy na zywca. W kazdym badz razie oplata za odstrzelenie losia to okolo 20$ jesli mu wierzyc. Byc moze obcokrajowcy placa cos wiecej za licencje ale nie sa to oplaty za odstrzal tak wysokie jak w Europie. Losi i niedzwiedzi jest ponoc zatrzesienie. Nic dziwnego, ze tylu mysliwych i wedkarzy przylatuje tu z Europy na polowania. Idziemy zjesc cos z grilla bo zglodnielismy po piwku ;-)

poniedziałek, 14 września 2009

Okolice Anchorage i Seward

W Anchorage wszedzie stoi sie w kolejkach. Jak w Polsce za PRLu. A przeciez to jest Ameryka, ziemia obiecana. Poszlismy wczoraj na alaskanskiego steka. Zeby zasiasc na sali trzeba bylo odczekac kilkadziesiat minut, wiec usiedlismy w barze obok z przygrywajacym na zywo trio muzycznym. Na reszte z rachunku tez musielismy czekac kilkanascie minut dopoki nie zrobilismy awantury u kierownika sali. 1kilogramowy stek i bursztynowe piwo bylo co prawda znakomite. Dzis rano czekalismy w Country Kitchen na sniadanie. Pani nas wpisala na "small waiting list" i po odstaniu swojego wpuszczono nas na sale. Kelnerka mowila do nas "sweethearts" ;-) Kolejne dwie godziny odstalismy w Avisie. Byla jedna obslugujaca babeczka ktora nie rozrozniala marek samochodow ale byla sympatyczna. Potwierdza sie, ze Amerykanie sa powolni, rozlazli ale przy tym bardzo towarzyscy i sympatyczni. Amerykanie preferuja swoje marki. Wynajmujacy przed nami ludzie, jak im zaproponowala 2 japonskie marki, zrezygnowali z nich na rzecz amerykanskiego Suburbana krzywiac sie na dzwiek Toyoty i Nissana. Caly czas od rana siapil deszczyk i bylo pochmurno. Zycie toczy sie bardzo leniwie w Anchorage. Za to jak juz odstalismy swoje, w koncu ruszylismy w trase na poludnie do miasteczka Seward. Widoki zaczely sie robic coraz ciekawsze. Jechalismy trasa widokowa Turnagain Arm biegnaca wzdluz odnogi zatoki Cooka. Z prawej strony mijalismy wode o niebieskim odcieniu, prawdopodobnie efekt duzej ilosci wapnia, z drugiej wysokie, strome gory. Na szczytach gor widac male fragmenty lodowcow. Jesli chodzi o kolorystyke drzew to dominuje soczysta zielen i jasna zolc. Gdzieniegdzie pojawiaja sie juz pomaranczowe liscie ale to nie jest jeszcze pelnia jesiennych barw. Jest calkiem cieplo, niektorzy tubylcy chodza nawet w krotkim rekawku. Im dalej jechalismy na poludnie tym bardziej sie przejasnialo i wychodzilo slonce. W Portage Valley zwiedzilismy Alaska Wildlife Conservation Center - gdzie mielismy okazje zobaczyc z kilku metrow niedzwiedzie, brazowe i czarne. Ten ostatni misio popisywal sie przed nami wchodzac na drzewo rownie szybko jak kot. Tak wiec wiemy juz, ze uciekanie przed niedzwiedziem w lesie na drzewo mija sie z celem. Przy ogrodzeniu z bizonami pewni siebie podeszlismy z Martinezem do siatki a na dzwiek aparatu bizon podniosl leb, lypnal zlowrogo okiem i rzucil sie na nas. Zatrzymaly go grube liny ale my najedlismy sie strachu. No ale najwazniejsze byly losie. Piekne, majestatyczne na krzywych nogach i z pieknym rozlozystym porozem przypominajacym lopaty z zebami. Wczoraj wieczorem w Anchorage probowalismy namierzyc losie na wolnosci i wybralismy sie wieczorem na kilkukilometrowy rekonesans poza miasto ale bez sukcesu. Dzis podziwialismy losie w pelnej okazalosci. Do Seward dotarlismy po okolo 3 godzinach i 125milach. Jest to malutka miescina z duzym portem jachtowym. Przybijaja tu tez duze statki rejsowe, ale akurat nie naszej linii Princess tylko konkurencji. Miasteczko jest malenkie, z jedna glowna ulica i kilkoma restauracjami i sklepikami. Nie za bardzo bylo tu co robic, miejscowosc byla wymarla. Nie bez problemow zjedlismy swiezy seafood w restauracji Ray's Waterfront bo przyszlismy za kwadrans piata i kelnerka nie chciala od nas przyjac zamowienia na kolacje... bo kolacje serwuja dopiero od piatej. Na wieczor dotarlismy do Anchorage a jutro wchodzimy na poklad Coral Princess.

niedziela, 13 września 2009

Nu som ariwe a Ankoredz

Rano w drodze na lotnisko widzialem sarne przy drodze. We Frankfurcie po plycie lotniska biegal krolik. Liczymy na to, ze po wyladowaniu w Anchorage zobaczymy przechadzajace sie po ulicach losie. Transfer w FRA odbyl sie bezproblemowo a w samolocie dopisalo nam szczescie. Zajelismy sobie 2 rzedy po 3 siedzenia tylko dla siebie. Za sluchawki sie placilo, wiec film obejrzelismy bez dzwieku... wiadomo oszczedzamy. Pierwszy drink do obiadu byl za free, kazdy nastepny po kilka euro. Dolecielismy trzezwi. Aha numer lotu mial trzy szostki - 666 The Number of The Beast. Wsrod pasazerow rejsu duza czesc stanowili 40 - 50 letni mezczyzni z 3 dniowym zarostem, w charakterystycznych kurteczkach wedkarskich i czapeczkach bejsbolowych. Wygladali na zapalonych wedkarzy i mysliwych. My przy nich, gladko ogoleni i pachnacy po wizycie w Duty Free prezentowalismy sie niemal elegancko ;-) Z Frankfurtu do ANC jest okolo 11tysiecy kilometrow i nasz lot trwal 9,5godziny. Co ciekawe wylecielismy o 12 w poludnie a do Anchorage dolecielismy o 11:30 rano. Odmlodzilismy sie wiec o 10godzin ;-) Najtrudniej bedzie nam teraz dotrwac do wieczora a jutro wstac... Anchorage przywital nas pochmurna pogoda i lekkim deszczem. Informacje na lotnisku obslugiwaly 3 siwe panie w podeszlym wieku, wolontariuszki i trudno bylo od nich czegokolwiek sie dowiedziec, za to zeby mialy jak dwudziestolatki. Anchorage na pierwszy rzut oka nie przypomina w najmniejszym stopniu filmu "przystanek alaska" . To mogloby byc kazde inne miasto w usa. Zaraz udajemy sie na dalsza eksploracje. Poki co pozdrowienia z Alaski...

czwartek, 10 września 2009

Ole Ola


Kolezanka Ola juz twierdzi ze bedzie tesknic.
Chce nas usilnie przekonac ze "chlopcy, jak wrocicie cali i zdrowi to nie pozalujecie" :-)

Posted by ShoZu

niedziela, 6 września 2009

jeszcze 6 dni

Do wyjazdu zostal tydzien, w zasadzie 6 dni. W Anchorage ponoc dzis słonecznie i jest 16stopni. Czyli tak jak u nas. Jak dobrze pojdzie to za tydzień o tej porze będziemy się witac z losiami na Alasce. Byle wytrzymac ostatnie 5 dni w robocie… i zaczynamy wakacje :-)