poniedziałek, 10 listopada 2008

kl744 do ams

I to w zasadzie koniec tegorocznego wyjazdu do Peru. Siedzimy na lotnisku w Limie juz po odprawie. Pani z KLMu na lotnisku obiecala spojrzec na nas zyczliwym okiem. Zobaczymy czy cos z tego wyniknie. Pies nic nie wywachal w naszych bagazach, widocznie male ilosci koki go nie interesuja. Pytalismy sie przy odprawie a potem przy security check ale wszyscy twierdza, ze liscie koki do herbatki w celach turystycznych sa dozwolone :-) Zegna nas zamglona ale sloneczna Lima. Na pozegnalny posilek poszlismy do restauracji Vista al Mar znajdujacej sie na klifie w Miraflores, z pieknym widokiem na ocean. Zegnamy sie smakiem krewetek i kalmarow. Wakacje nam sie udaly znakomicie. Wracamy do Polski i do roboty. Doszly nas sluchy, ze ciecia kosztow w pracy, pewnie turecka eskapada zasluzonych zbyt drogo kosztowala ... Tak czy owak do zobaczenia w Polsce!

Powoli wracamy

Dzis schodzilismy Cuzco wszerz i wzdluz, rzecz jasna starowke a nie przedmiescia. Zaliczylismy chyba wszystkie lokalne bazary, w tym slynny, stary mercado naprzeciw stacji kolejowej. Bardzo egzotyczne miejsce, gdzie mozna kupic wszystko do jedzenia od kurzych lapek po wspaniale pachnace przyprawy. Pelno warzyw, owocow. Czesc hali przeznaczona byla pod konsumpcje, panie w bialych fartuchach mialy wydzielone swoje stoiska gdzie prowadzily garkuchnie. Peruwianczycy tlumnie zajadali sie lokalnymi przysmakami. Talerz zupy na kurczaku kosztowal 4 sole. Potwierdza sie wiec, ze Peru wcale nie jest tanie. Taniej mozna zjesc zupe w barze mlecznym na Nowym Swiecie w Warszawie a warunki lokalowe sa u nas zdecydowanie lepsze. Skoro wspomnialem o zupach to musze przyznac ze zjadlem w Peru wiecej zup przez 10dni niz w ciagu ostatniego roku w Polsce. Zupy kremy robia znakomite, pomidorowe, z kurczaka, warzywne, w Ollantaytambo zjadlem przepyszna zupe krem z ziemniakow. Byla aksamitnie, smietanowo pyszna. Peru slynie z uprawy ziemniakow, maja ponad 2800 odmian w tym ponad 90 wystepujacych tylko w Peru. Wspominam o tym, coby kolezanka Kasia wiedziala, ze nie tylko ona robi znakomite zupy :-) Dosc o zupach. Potem znalezlismy sie na kolejnym bazarze dla lokali, gdzie handlowano juz zupelnie prozaicznymi towarami, cos jak nasz stadion dziesieciolecia. Kiedy dotarlismy na Plaza de Armas akurat odbywala sie uroczysta procesja roztanczonych dziewczynek. Za nimi niesiono postac swietego w przybraniu kwiatow. To byly uroczystosci ku czci sw. Marcina, jednego z wielu patronow Cuzco. To tak apropos naszych jutrzejszych imienin, gdyby ktos zapomnial :-) Na obiad poszlismy na hamburgery z alpaki. Jest dziewiata wieczorem, lezymy na lozkach w starej kamienicy naszego hostelu w Limie i nie mozemy sie zwlec bo zoladki mamy nadal ciezkie od tego posilku :-( Dzis jechalismy z Martinezem po raz trzeci w ciagu dwu tygodni z lotniska do Miraflores w Limie i po raz pierwszy jechalismy inna trasa. Za pierwszymi dwoma razy droga prowadzila obskurnymi przedmiesciami, szosa przy urwisku nad morzem, slabo oswietlona i wyludniona. Lima zrobila wtedy na nas ponure wrazenie. Dzis szczeki nam opadly z wrazenia jak Lima moze inaczej wygladac. Pojechalismy trasa przez miasto glowna aleja z lotniska, dzielnicami Santa Beatriz, San Isidro i Miraflores. Po kilku kilometrach wjechalismy w dzielnice przypominajaca Las Vegas. Wielkie sklepy, kina, znane marki zachodnich restauracji, kasyna pulsujace swiatlami. Przy jednym z nich replika Statuy Wolnosci. Kolorowy, nocny swiat, bedacy w zupelnej sprzecznosci z bieda ktora widzielismy w innych czesciach Peru. Jadac dalej mijalismy dzielnice ambasad, przedstawicielstw zachodnich firm, piekne budynki, parki, naprawde eleganckie, ladne, nowoczesne miasto. O Miraflores chyba juz wspominalem, piekne kamieniczki, wille, zabytkowe domy, przystrojone kaktusami z pieknie kutymi kratami w oknach. Gdybysmy pierwszego dnia naszego pobytu w Peru zobaczyli taka Lime to mielibysmy zupelnie inne nastawienie do tego kraju, ktory jak sie okazuje jest pelen kontrastow. Odpukac, ale Peru wbrew ostrzezeniom znajomych i tego co napisano w przewodnikach okazalo sie bardzo bezpieczne. Nie mielismy zadnych przykrych sytuacji, oprocz przygody z biurem Mely, ktore w efekcie zwrocilo nam 38$ ale slowa przepraszam z siebie nie wydusilo. Czulismy sie bezpiecznie na ulicach miast zarowno w nocy jak i w dzien. Duza w tym zasluga wladz, ktore przeciez zyja z turystyki i zdali sobie sprawe, ze przestepczosc, ktora panowala w Peru kilka lat temu niszczy reputacje i przychody. Na ulicach widac duzo policji, wszystkie turystyczne obiekty sa doskonale chronione. Kraty w oknach, druty kolczaste na ogrodzeniach, straznik w kazdej bramie powoduja niepokoj ale widocznie sa konieczne. Wszyscy spotykani przez nas Peruwianczycy twierdza jednak, ze jest juz lepiej niz kilka lat temu i bezpiecznie. Z Peru przywieziemy swietne wspomnienia i kilka welnianych czapek ;-) Mimo, ze wielokrotnie w ciagu wyjazdu musielismy wstawac w srodku nocy nie odczuwamy tych trudow. Choroba wysokosciowa nas meczyla ale mimo wszystko to bylo kilkanascie dni wypelnionych wrazeniami, ktore na dlugo pozostana nam w pamieci. Kiedy rozmawiamy co zrobilo na nas najwieksze wrazenie, to na pierwszym miejscu jest Machu Picchu. Jest magia w tym miejscu, ktore sciaga tysiace ludzi do Peru. Wrazenie robia skaliste Andy, ktore ciagna sie setkami kilometrow i wygladaja z okien samolotu jak pogniecione kartki szarego papieru. W pamieci pozostaja kolorowe, niskie, szerokie peruwianki w kapeluszach z obowiazkowa teczowa chusta na plecach z ktorej wystaje glowka dziecka. Wyspy trzcinowe na jeziorze Titicaca, tez mimo postepujacej komercjalizacji, sa niezwykle. Ptaki i lwy morskie na Islas Ballestas nie zrobily na mnie i Martinezie wrazenia tylko dlatego ze kilka dni wczesniej potykalismy sie o nie na Galapagos. Ale Justyna byla zachwycona. Peru nie jest niestety tanie dla turysty, ale zdecydowanie warte odwiedzenia i sprobowania kotleta z alpaki i ciemnego piwa Cusquena :-)

niedziela, 9 listopada 2008

Stara gora

Dotarlismy do Machu Picchu pueblo czyli Aguas Calientes po 22 wieczorem. Pociag wjezdza na malutka stacje, ktora obudowana jest ciasno budynkami z obu stron, wyglada to jak tunel. Miasteczko jest malutkie, umieszczone miedzy wzgorzami jak w studni. Budynki sa nackane wszedzie, jeden na drugim, same hostele, restauracje, bary i kafejki internetowe Wszystko na kupie wokol malego placyku z duza postacia wojownika inkaskiego. Poniewaz nie mielismy potwierdzenia noclegu wymoglismy w Cuzco zeby ktos na nas czekal. I rzeczywiscie stal gosc z naszym imieniem. Zglosilismy sie do niego a on nas podprowadzil 15 metrow wzdluz szyn i tam juz byl nasz hostel. Transfer wprost VIPowski. Traflilibysmy z zamknietymi oczami sami. Rano pobudka o 4:30, sniadanie o 5tej. Poszlismy kupic bilety na Machu Picchu w kasie w srodku miasteczka. Pisalem juz o cenach wstepu w Peru. Do warowni w Ollantaytambo bilet kosztowal 40soli (40zlotych) ale wszystko przebija Machu Picchu - wstep kosztuje 122sole! Do tego trzeba wjechac busikiem za 14$ round trip. A dojazd z Cuzco pociagiem do Aguas Calientes kosztuje w zaleznosci od rodzaju pociagu najtaniej jakies 80$ Bardzo droga impreza. W lonely planet opisuja alternatywne opcje dostania sie na gore bez placenia pieniedzy, ale trzeba na to przeznaczyc conajmniej dzien, przebijac sie jakimis bocznymi drogami a ostatni odcinek pokonac wspinajac sie przez dzungle i unikajac straznikow. Tylko dla hardcoreowcow i wykreconych ludzi. Komu sie chce wspinac np. za darmo z wioski na gore kilka kilometrow jesli mozna wjechac busem za 7$? W kazdym badz razie kiedy dotarlismy do przystanku autobusowego na gore a byla 5:30 to stalo tam juz w rzadku okolo 300osob. Wszyscy wybrali ta opcje co my, czyli nocleg w miescie i raniutko wjazd na Machu Picchu. Najpopularniejsza jednak forma odwiedzenia tego miejsca jest jednodniowa wycieczka pociagiem z Cuzco. Okolo 11 rano zwalaja sie wtedy na ruiny istne hordy turystow, robi sie zgielk i harmider. Coz mam napisac o Starej Gorze jak nazywaja Machu Picchu Indianie? To jedno z najbardziej rozreklamowanych miejsc na swiecie. To frazes, ale to jest tak niezwykle miejsce, ze trzeba je zobaczyc samemu. Jest dokladnie takie jak na pocztowkach. Cudowne, zielone, polozone na szczycie gory jak gniazdo jastrzebia. Nad twierdza goruje z jednej strony Waynapicchu - to ta gora najczesciej widoczna na zdjeciach, natomiast z drugiej strony jest szczyt Machupicchu. Twierdza zachowana jest w doskonalym stanie, budynki maja sciany i sklepienia dachow. Brakuje im oczywiscie oryginalnego pokrycia strzecha. Machu Piccu polozone jest na wysokosci 2433metrow i otoczone dzungla. Odkryte zostalo dopiero w 1911roku. Nigdy nie zostalo odnalezione przez konkwistadorow, dzieki czemu mialo szanse przetrwac do dzisiejszych czasow. Zobaczyc Machu Picchu to bylo nasze marzenie i nie zawiedlismy sie ani troche. To miejsce poraza swoja niezwykloscia i uroda. Jest po prostu genialne i cudowne. Przeszlismy je wzdluz i wszerz w cztery godziny a potem polozylismy sie w cieniu kamiennych murow i lezelismy tam obcujac z historia. Pogode mielismy jak na zamowienie, o swicie bezchmurne blekitne niebo, po poludniu chmury i mgly otulily sasiednie szczyty. Slonce grzalo nonstop. Machu Picchu to wisienka na torcie zabytkow Peru jakby powiedzieli Amerykanie. Ciesze sie, ze dane nam bylo zobaczyc kolejny cud swiata. Zjechalismy do miasteczka i zgodnie z obietnica po obiedzie czekalismy az ktos dostarczy bilety na pociag do naszego hostelu. Nikt sie nie zjawial, musielismy zadzwonic do Cuzco, w koncu ktos je przyniosl i zostawil na recepcji. Patrzymy a 1 bilet jest na 17ta do Cuzco zgodnie z obietnica, ale pozostale 2 sa do Ollantaytambo i na 18ta?! No to nas szlag trafil. Biuro podrozy wystawilo nas do wiatru. Od poczatku cos krecili, nie dali nam biletow i ciagle nas zwodzili a na koniec nas oszukali i zostawili na lodzie. Nie dosc ze przeplacilismy za bilety kupujac je przez biuro to jeszcze nie kupili nam tego za co zaplacilismy. Dla przestrogi biuro nazywa sie Mely Tours Adventure z Cuzco i sa to kompletni zlodzieje. Co smutniejsze jest to podwykonawca biura Nativos z Arequipy, ktore zostalo nam polecone przez touroperatorow w Polsce. Tylko dlatego tam poszlismy a nie organizowalismy tego sami. Jak widac Nativos z Arequipy to nierzetelne biuro i nalezy je unikac. Jaki byl final sprawy? Ano glupi ma szczescie albo jak kto woli Boska opatrznosc nad nami czuwa :-) Po rozmowie z babka z biura Mely, ktora umyla rece, pobieglismy na dworzec w Aguas Calientes i dopchalismy sie do okienka. Mowimy jaka jest sprawa, ze mamy 2 bilety wystawione na zla destynacje i godzine i chcemy zmienic. Facet cos wyliczyl na kalkulatorze i mowi ze za 19$ moze zmienic bilet. Gotowi bylismy go calowac po rekach, zwlaszcza jak wyswietlil mape wolnych miejsc na 17ta do Cuzco i okazalo sie ze zostaly doslownie 2 wolne miejsca. Prawdopodobnie ze zwrotow. Bog Wirakocza nam sprzyja :-) Jedziemy wiec spowrotem do Cuzco wszyscy razem. A tych skurwysynow z biur Nativos i Mely bym chetnie wystrzelal. Po poludniu w miescie lunal deszcz, male oberwanie chmury. My na szczescie wtedy juz popijalismy sobie kawe w kawiarni. Tfu, tfu ale od poczatku wyprawy pogoda jest z nami, dzisiaj znow sie spalilismy na sloncu. Nie wypadalo sie rozbierac w swietym dla Inkow miejscu, choc warunki do tego byly wysmienite. Machu Picchu to byl nasz finalny gwozdz programu podczas zwiedzania Peru. Zostaly nam juz tylko dwa noclegi w Cuzco i Limie i wracamy do jesiennej szarzyzny w Polsce. Pociag z MP do Cuzco to porazka - 4,5h w niewygodnym wagonie typu backpackers. A to zaledwie odleglosc 110km. Lepiej jechac do Ollantaytambo i dalej wracac autobusami, bedzie szybciej i taniej. Mozna tez wysiasc 25km przed Cuzco i za 6soli minibusem dostac sie do centrum Cuzco. Pociag potrzebuje na ten odcinek jeszcze godzine! Tak wiec jestesmy znowu w Cuzco, pogoda piekna o poranku, Justyne dopadl jakis wirus i sie kiepsko czuje :-(

W drodze do Machu Picchu

Dochodzimy do wniosku, ze Peru jest drogie. Jasne, kazdy znajdzie cos na wlasna kieszen, mozna sie przespac za 10soli jak i za 80soli, mozna zjesc za 10soli jak rowniez za 40. Nam blizej do tych drugich opcji, ale to dlatego ze mamy malo czasu i wszystko musimy miec z gory, szybko i sprawnie zalatwione. Niektorych rzeczy nie da sie jednak uniknac. Oplaty dla turystow za wejscia do muzeow, kosciolow i obiektow historycznych sa koszmarnie wysokie. Byle jaki kosciol w kazdym miescie to conajmniej 10soli (1 sola = 1 zloty), katedra w Cuzco 25soli a jak wjechalismy na szczyt wzgorza nad Cuzco gdzie mieszcza sie ruiny twierdzy Saqsaywaman okazalo sie ze wstep kosztuje 40soli. A do obejrzenia jest tam w zasadzie tylko czesc murow zbudowanych z duzych blokow kamiennych. Szczerze mowiac nic niezwyklego. Za to faktycznie widok na miasto Cuzco z gory jest fantastyczny. Do miasta schodzi sie wybrukowanymi schodami. Po starowce mozna chodzic godzinami, jest to pelne uroku miasto i zdecydowanie godne polecenia w Peru. Zreszta kazdy kto przyjezdza do tego kraju z pewnoscia musi zobaczyc Machu Picchu a wiec naturalne jest, ze musi zatrzymac sie w Cuzco. Jak bardzo jest to skomercjalizowane miasto pod gusta turystow, niech swiadczy fakt, ze na glownym rynku jest McDonalds ;-) Zjedlismy tu lody, rowniez dlatego ze maja darmowe wifi. W Arequipie zamowilismy sobie bilety na pociag do Aguas Calientes jak rowniez nocleg. Mial go ktos dostarczyc nam do hostelu w Cuzco. Wrocilismy na nocleg a voucherow nie ma. Poprosilismy recepcjoniste zeby zadzwonil pod podany numer telefonu i po krotkiej rozmowie oswiadczyl, ze ktos przyjdzie o 8mej. Nikt nie przyszedl, zadzwonilismy jeszcze raz i obiecano nam ze nastepnego dnia rano ktos sie zjawil. Do 9tej rano nie bylo nikogo. Troche w nerwach, bo tego dnia mielismy jechac rano do Ollantaytambo znowu dzwonimy do coraz bardziej podejrzanego biura podrozy. Po chwili zjawil sie gosc, ale przyniosl tylko bilety w jedna strone i na pozniejsza godzine niz wstepnie sie umawialismy. Voucherow na hotel nie przywiozl. Troche nam puscily nerwy, ale co robic. Jedziemy dalej i liczymy na to, ze rzeczywiscie na miejscu ktos nam wreczy bilety powrotne i przyjma nas do hotelu. Dzis zarzadzilismy dzien oszczedzania na transporcie, ale zarazem zblizenia z miejscowa ludnoscia. Podjechalismy taksowka na przedmiescia Cuzco przy Puente Grau, gdzie miesci sie maly dworzec autobusowy. Zaraz obok w podworku stalo kilka taksowek i busikow i otoczylo nas naraz kilku mezczyzn mocno nalegajacych zeby skorzystac z ich prywatnej oferty. Nie spodobaly nam sie ich geby i natarczywosc wiec mocno sciskajac plecaki przeszlismy na druga strone ulicy, gdzie w podobnym podworku stalo kilka zniszczonych autobusikow z napisem Urubamba. Maly budyneczek z oknem, gdzie kupuje sie bilety i kolorowy tlumek ubogo wygladajacych pasazerow. Bilet kosztowal 3.50soli i o dziwo mielismy nawet przyznane miejsca. Nie wszyscy mieli takie szczescie, bo zaladowalo sie do autobusu tyle osob ile akurat bylo chetnych. Zanim ruszylismy weszla pani w kapeluszu i zaczela cos mowic do podrozujacych. Autobus ruszyl a Pani zaczela cos spiewac. Potem z torby wyjela opakowanie ze slodyczami, cos ala gumy mamba i zaczela sprzedawac. Poprzeciskala sie pomiedzy ludzmi w autobusie, sprzedala trzy sztuki i wysiadla. Tymczasem pojazd sie zapelnial coraz bardziej, po drodze wsiadali coraz nowsi pasazerowie, az zrobil sie taki scisk ze juz nikt nie mogl sie wiecej zmiescic. Zaraz przy nas stanela kobieta z mala dziewczynka umieszczona w kolorowej chuscie na plecach. Za reke trzymala chlopczyka, moze 5letniego a w drugiej rece miala torbe z ktorej dochodzilo miauczenie i cos sie w niej ruszalo. Kiedy mala dziewczynka o olbrzymich czarnych oczach zaczela plakac, mama obrocila chuste do przodu i zaczela ja karmic trzymajac sie jedna reka poreczy. Martinez wydobyl z plecaka snickersa i dal malemu chlopcu. Bardzo niesmialo wzial do reki patrzac na mame i przez nastepne pol godziny trzymal w raczce nie wiedzac co z tym zrobic. Kiedy juz prawie caly baton mu sie rozpuscil w dloni, otworzyl go zwracajac uwage czy nie patrzymy i wreszcie zjadl. Buzie mial cala w czekoladzie. Ubrany byl w czerwone welniane spodnie, niebieski sweter i jeszcze pulower w tym samym kolorze. My siedzielismy tylko w t-shirtach. Droga z Cuzco do Ollantaytambo jest bardzo widowiskowa. W niczym nie ustepuje widokom z kanionu Colca. Miasto Urubamba w ktorym wysiedlismy znajdowalo sie na dnie zielonej doliny otoczonej niezwykle stromymi gorami. Wysiedlismy na dworcu autobusowym i od razu naganiacze nas pokierowali na druga strone budynku gdzie zaladowalismy sie do minibusa i za 1.20soli przebylismy kolejne 25km. do punktu docelowego w egzotycznym towarzystwie Pan z tobolami i kwiatami. Ollantaytambo to malutka wioska w dolinie, do ktorej przyjezdza sie tylko po to zeby zobaczyc ruiny twierdzy inkaskiej. Zachowala sie w dosc dobrym stanie, sa cale fragmenty murow, schodow i tarasow skalnych. Twierdza jest jak przyklejona do stromego zbocza. To jedyna warownia, ktora oparla sie konkwistadorom i Indianie stoczyli tu zwycieska walke. Kiedy wspielismy sie na jej szczyt bylismy mokrzy i nieprzytomni ze zmeczenia. Wychodzi praca za biurkiem. A to przeciez tylko wprawka przed jutrzejszym Machu Picchu. Ollantaytambo robi duze wrazenie, jest pieknie polozone, w oddali widac osniezone szczyty gor z jezorami lodowcow. Obiad zjedlismy chyba w najbardziej eleganckiej restauracji w miescie, taki byl kaprys Martineza i Justyny. Jadalnia przypominala sale rycerska z Malborka. Zastawa stolowa zrobiona byla z kolorowej szklonej ceramiki z wytloczona nazwa knajpy. Obok nas siedziala tylko para grubych Amerykanow, ktorzy jako souvenir z miasteczka kupili sobie ... aluminiowy budzik elektroniczny. Teraz utknelismy na dworcu kolejowym. Bilety mamy dopiero na 20:35 a jest piata. Probowalismy dostac sie na pociag wczesniejszy o 16tej ale byl full, a poza tym lepszej klasy. Na dworcu nie ma nic do roboty oprocz picia wody z liscmi koka. Staramy sie przespac na twardych drewnianych lawkach i dotrwac do wieczora. Nasz uroczy wieczor na Estacion Ollantaytambo zakonczylismy niespodziewana wizyta w restauracji dworcowej. Jesli ktos sobie wyobrazil restauracje PKP z Ustrzyk Dolnych lub Tczewa ten jest w bledzie. Ta w peruwianskim miasteczku przypominala toskanska trattorie. Czarne, grubo ciosane stoly przykryte snieznobialymi obrusami, nakryte kieliszkami z zapalonymi swiecami. Odkryta kuchnia przegrodzona niskim murkiem z paterami owocow. Pod bielona sciana regaly z winami. Szczeka nam opadla. Kelner przed podaniem posilku przyniosl talerz z oliwkami i kawalkami zoltego sera. W pewnym momencie na peron wjechal pociag ala Orient Express, jeden taki ekskluzywny sklad kursuje raz dziennie. Poczulismy sie jak w innym swiecie...

czwartek, 6 listopada 2008

Jestesmy w Cuzco

Zapadl zmrok a na ulicach nadal trwala zabawa. Zostawilismy Justyne w hotelu, bo byla zmeczona i postanowila isc spac i poszlismy z Martinezem na glowny plac. Caly plac i schody przed katedra byly zapelnione ludzmi. Ulicami szly kolorowe grupy tancerzy. W odroznieniu od popoludnia kiedy prezentowaly sie szkoly dzieci i mlodziezy, teraz prezentowali sie dorosli. Peruwianki kojarza sie z niskimi, korpulentnymi kobietami w kolorowych chustach, tymczasem na placu tanczyly dlugonogie, zgrabne dziewczyny w mini spodniczkach na wysokim obcasie. Zastanawiam sie czy starsze pokolenie babc na trybunach nie czulo sie zgorszone. Atmosfera panowala jak na karnawale. Sklepikarki na przenosnych rusztach smazyly szaszlyki z alpaki, byly ciastka, przekaski, napoje w torebeczkach. Co chwila wybuchaly petardy. Jedna wielka zabawa. Skonczylo sie okolo 8mej i niesieni przez tlum jeszcze przeszlismy sie po miescie. Natrafilismy na pasaz handlowy, zupelnie zrobiony pod turystow, z pubami, pizzeriami, nowoczesnymi sklepami. Dobrze ze nie trafilismy tam rano, bo zepsuloby nam to wizerunek Puno. Komercja niestety jest widoczna na kazdym kroku. Kiedy ladowalismy w Juliaca na lotnisko w hali przylotow grala kapela indianska zupelnie jak u nas na Placu Zamkowym. Dzis siedzimy na lotnisku, zeby odleciec do Cuzco i ta sama kapela tez odgrywa swoje hity i zbiera pieniadze. Na lotnisko dostalismy sie nie bez problemow. Zamowilismy wczoraj taksowke, poniewaz jedzie sie prawie godzine Przyjechal jakis peruwianczyk rano, zaladowalismy sie i ruszylismy w droge. Dojezdzamy do rogatek miasta a tam blokada policyjna. Kierowca skrecil na stacje benzynowa obok, zatankowal i wyjechal w odwrotna strone niz nalezalo jechac. Wjechalismy na pelna wertepow polna droge omijajac policje. Kierowca tlumaczyl ze nie ma pozwolenia na wozenie turystow, bo nie jest... taksowka. Wyjechalismy kilka kilometrow dalej na szose, ale tam tez stal radiowoz. Policjant cos gwizdnal ale nasz samochod sie nie zatrzymal i pojechalismy dalej. Nikt nie strzelal, nie bylo poscigu ;-) Przedmiescia Cuzco tak samo beznadziejne jak wszystkie inne miasta Peru, brudne, parterowe, ceglane kwadratowe budynki, chaotycznie rozrzucone po ulicach. Troche nas to zniechecilo w pierwszym momencie. Ale jak tylko wyszlismy z naszego Hostelu Cusi Wasi i zaczelismy zblizac do glownego rynku, widoki zaczely zmieniac sie diametralnie. Stare kamienice z pieknie rzezbionymi balkonami i drzwiami, luki, male placyki z zielenia. Doszlismy do Plaza de Armas i oniemielismy z zachwytu. Przepiekne miejsce, najpieknieszy rynek jaki dane nam bylo dotad zobaczyc w Peru. Jest duzy i kolorowy. Jakze odmienny od przedmiesc peruwianskich miast. Schludnie utrzymany z pieknym trawnikiem, tonacy w kwiatach, zoltych i bialo rozowych. Posrodku obowiazkowo imponujaca zielona fontanna. Z jednej strony placu jak zwykle kosciol, na rogu katedra, a pozostale czesci placu zapelnaja niezwyklej urody, przecudne dwupietrowe kamieniczki z arkadami na parterze. Kazda kamieniczka ma misternej roboty drewniane wykusze w ktorych mieszca sie kawiarenki. Wszystkie budynki kryte sa czerwona, ceramiczna dachowka. W tle widac na wzniesieniach podobne zabudowania starowki Przepiekne miejsce. Uliczki odbiegajace od placu, nie mniejszej urody, waskie wybrukowane kamieniem, stromo ciagnace sie w dol i gore. Wszedzie galerie, sklepiki, knajpki. Zwiedzilismy katedre, ociekajaca zloceniami, wypelniona niezliczona iloscia malowidel, w tym obraz z ostatnia wieczerza, na ktorej Jezus z apostolami zajada swinke (chyba morska, ale nie jestesmy co do tego zgodni). W kazdym badz razie swiatynia razi przepychem i bogactwem. Sporo tez kosztuje przyjemnosc podziwiania tego - 25soli. Potem odwiedzilismy Qorikancha - kosciol katolicki wybudowany na fundamentach i murach najstarszej swiatyni inkaskiej w Cuzco. Wrazenie robia fragmenty murow swiatyni inkaskiej, sa to bloki skalne idealnie przyciete i do siebie dopasowane bez uzycia zaprawy. W Cuzco mniej widac kolorowej ludnosci lokalnej, za to wiecej turystow. Na kazdym rogu na starowce dziewczyny oferuja masaz. Nie znam szczegolow tej oferty bo Justyna nas dobrze pilnuje ;-) Wogole nabrala sil po wczorajszej niedyspozycji i dzis ciaga nas po miescie, kosciolach i muzeach. Martinez zasypia wlasnie w restauracji czekajac na kurczaka z czosnkiem. Za mna chodzi dzis jakies krwiste mieso... ale na steka z argentynskiej wolowiny raczej nie ma szans. Kroluje kurczak i alpaka. Mamy piekne sloneczne popoludnie i po obiedzie jedziemy na wzgorze gorujace nad Cuzco - Saqsaywaman zeby podziwiac pozostalosci po inkaskiej warowni.

Titicaca

Zostawilismy za soba gorzysta Arequipe i przelecielismy samolotem do miejscowosci Juliaca, ktora z gory jest plaska jak stol Ubogo tu strasznie i nie ma kompletnie nic. Taksowka zbiorcza zabralismy sie do Puno, miasteczka nad jeziorem Titicaca, ktore znajduje sie 45km. od lotniska. Przysnelismy podczas drogi zeby sie natychmiast przebudzic kiedy Pani w hostelu powiedziala, ze niestety nie ma dla nas miejsc. Jakas grupa przedluzyla sobie pobyt o jeden dzien. Znalezli nam na szczescie trojke w hotelu niedaleko z ladnym widokiem na jezioro. Coz Puno niewiele sie rozni od dotychczas widzianych miast w Peru jesli chodzi o architekture, jednak jego niewatpliwa zaleta jest polozenie na wzgorzach i dostep do jeziora Titicaca. Uliczki sa strome i waskie, domy nieotynkowane, ceglane, niewykonczone Ale po raz pierwszy poczulismy lokalny peruwianski folklor, niekoniecznie prezentowany dla turystow. Kobiety chodza po ulicach kolorowo ubrane w charakterystycznych malych melonikach. Ich chusty i spodnice sa oblednie kolorowe. Trafilismy dzis tj. 5listopada na doroczne swieto z okazji narodzin pierwszego Inki - Manco Capac. Miasto zylo tym swietem. Glowna ulica prowadzaca do portu pelna byla miejscowych, handlarzy, turstow na szczescie jak na lekarstwo, zaledwie kilka osob. Dotarlismy do portu, kupilismy bilety na stateczek na wyspy Uros, rowniez znane jak Islas Flotantes. Przed portem dziki tlum na cos czekal. Mielismy juz plynac kiedy na horyzoncie ukazala sie flotylla stateczkow, kilka wiekszych kilkuosobowych oraz kilkadziesiat malych czolen jednoosobowych zbudowanych z trzciny. To Indianie Uros przybywali z wyspy do Puno. Kolorowi, przebrani w swoje tradycyjne stroje, w pioropuszach. Doplyneli do brzegu i wyszli tanczyc na ulicach w kolorowych orszakach My tymczasem plynelismy juz w strone zielonych trzcin totora, ktore porastaja jezioro Titicaca. Byla nas tylko czworka, tj. my i poznany przypadkowo francuz. Wedrowal sobie przez kilka miesiecy po Ameryce Poludniowej a mieszka na codzien w Lyonie, gdzie zawodowo przycina murawe na stadionie. Indianie Uros mieszkaja na slynnych plywajacych wyspach zbudowanych z kilku warstw trzciny totora. Co kilka lat musza klasc dodatkowe warstwy trzciny, ktora gnije od spodu. Chaty, lodki, wszystko zbudowane jest z tych trzcin. Wysiedlismy na jednej z wysepek, gdzie rodzina kobiet zrobila dla nas szybka prezentacje, potem przewiezli nas czolnem na kolejna wyspe. Podloze ugina sie pod stopami, gdzieniegdzie stopa potrafi sie zapasc po kostke. Niestety komercja dotarla rowniez tu, miejscowi zyja z turystow i podejrzewamy, ze wiekszosc na noc wraca na lad a tu przyplywa tylko do pracy ;-) Niemniej jednak to jedyne tego typu miejsce na swiecie, jezioro Titicaca to swiete jezioro Inkow, do dzis zamieszkale przez plemiona Quechua i Aymara, najwieksze jezioro w Ameryce Pld, i najwyzsze zeglowne jezioro swiata. Pogode mielismy piekna, kilka chmurek na blekitnym niebie i palace slonce. Na tej wysokosci, 3830m n.p.m mozna sie niezle opalic. Za to pod wieczor zrobilo sie chlodno, wrecz zimno. W miescie tance i parady, orszaki maszeruja pod katedra na Plaza de Armas wzbudzajac wielkie zainteresowanie miejscowych. Choroba wysokosciowa dala o sobie znac, Justyna sie gorzej poczula w ciagu dnia, bole glowy, nudnosci brak apetytu. Herbatka z lisci koka nie bardzo dziala. Na szczescie konczymy z tymi wysokosciami, jutro zjezdzamy nizej, lecimy do Cuzco. A zapomnialem dodac, ze na wyspie Uros w chacie z trzciny zjedlismy smazona, swiezutka rybke z jeziora z ryzem. Bardzo smacznie i folklorystycznie. Puno jak dotychczas, najbardziej nam sie spodobalo pod wzgledem kolorytu i atmosfery, tutaj widac i czuc Peru, ktore znalismy z opowiesci i filmow dokumentalnych. Jest super fajnie :-)

środa, 5 listopada 2008

3 kondory

Dzis grany byl kanion Colca. Pobudka 2 w nocy, wyjazd pol godziny pozniej busikiem w 9osob w calkowitych ciemnosciach. Bylo w koncu przynajmniej zimno, do tego stopnia ze szyby parowaly i kierowca mial trudnosci z widocznoscia. A jechalismy bagatela droga wijaca sie wsrod gor na wysokosci ponad 4 tys. m. n.p.m. Po swicie dojechalismy do Chivay, stolicy regionu Indian Colca. Polozona jest na 3633m. Szybkie sniadanie i zwiedzanie. Jadac droga w gory zobaczylismy pierwszych Indian. Mezczyzni nie wyrozniaja sie niczym szczegolnym, zajmuja sie rola, tacy niscy kowboje. Kobiety tez niskie, z pieknymi zakrzywionymi nosami, ubrane niezwykle kolorowo, w kapeluszach na glowie i tobolkami na plecach. Na placyku przed starym kosciolkiem moglismy podziwiac taniec Indianek wokol fontanny. Malo skomplikowany, nawet ja bym dal rade tak zatanczyc, no ale nie o to chodzi... Dla potrzeb turstow do zdjec ustawily sie tez kolorowo ubrane Indianki z alpakami i orlami. Justyna skrzetnie skorzystala z okazji. Nie musze chyba dodawac, ze na kazdym kroku kolorowe Panie w ponczach i kapeluszach maja swoje kramy oferujac wszystko co da sie wydziergac z welny alpaki. Bieda w tych miasteczkach w dolinie Colca az piszczy, co nie znaczy, ze nie zyja dobrze z turystow. To chyba ich glowne zrodlo zarobkowania. Naszym busikiem przemieszczalismy sie po gorach waska szutrowa sciezka majac w dole coraz bardziej powiekszajacy sie kanion. Jest imponujacych rozmiarow, ocenia sie, ze jest 2 razy glebszy niz slynny Wielki Kanion w USA. Co ciekawe duze jego tereny w dolnych czesciach sa przeznaczone pod uprawy. Poszatkowany jest zielonymi tarasami, wzdluz wijacej sie tam leniwie rzeczki. Finalnym przystankiem na naszej gorzystej sciezce byl Cruz del Condor, czyli punkt obserwacyjny kondorow. Wiadomo, w koncu jestesmy w Andach i nie moglo zabraknac tych ptakow. No wiec bylo ich cale 3 sztuki. Nawet daly sie uprosic dziesiatkom turystow i poszybowaly sobie kilkakrotnie w kanionie. Nic specjalnego jesli mam byc szczery. Zjechalismy na dol do Chivay w poludnie i zeby sie odswiezyc zawitalismy do Hot Springs - taki lokalny kompleks kilku basenow, ktory czerpie wode z termalnych goracych zrodel pochodzenia wulkanicznego. Moze gdyby bardziej sie postarali zeby dopiescic to miejsce to bym wyrazil zachwyt, a tak znowu musze sie powtorzyc, nic takiego. Poplywalismy w goracej wodzie, oplukalismy sie pod lodowatym prysznicem i do miasta na obiad. Potem kwadrans zeby sprawdzic na lokalnym bazarku, czy aby ceny czapek nie sa nizsze niz w Arequipie i powrot do busiku. Przewodnik trafil nam sie kiepsko, bo raz ze mowil malo to jeszcze tak niewyraznie, ze nie wiedzielismy czy mowi po angielsku czy hiszpansku. Zatrzymywalismy sie jeszcze w wielu miejscach po drodze aby podziwiac kanion, popatrzec na zyjace na wolnosci alpaki, na wysokosci prawie 4900metrow zrobilismy postoj w miejscu z ktorego doskonale widac bylo okoliczne szczyty gor i wulkanow. Nie powiem zapieralo dech w piersi Ale nie widoki a rozrzedzone powietrze. Kazdy szybszy ruch powodowal trudnosci ze zlapaniem oddechu. Ale tak generalnie, musze powiedziec, ze nie mamy akurat z tym wiekszych problemow. Widocznie kazdy organizm inaczej to odczuwa. Ostrzegano nas zeby nie pic alkoholu na tych wysokosciach, tymczasem regularnie pije lokalne ciemne piwo i czuje sie jak mlody bog ;-) Do Arequipy wrocilismy po piatej, wytrzesieni i zmeczeni calodniowym programem. Ledwo sie zmusilem napisac tych kilka zdan. Jutro znow wstajemy o swicie, po szostej rano mamy samolot do Juliaca, bedziemy starali sie dostac nad jezioro Titicaca.

wtorek, 4 listopada 2008

Swinki morskie i Cusquena

Nabralismy ciuchow jak na zime a tymczasem pogoda nas rozpieszcza. W dzien sloneczko przyjemnie pali w kark i odsloniete ramiona. Smarujemy sie piecdziesiatka a i tak nos i uszy mamy czerwone. Dzien spedzilismy w Arequipie. Przyjechalismy tu wczoraj wieczornym autobusem z Nazca. Bylo po jedenastej w nocy. Miasto wymarle. Tania taksowka pojechalismy do posady, ktora znalezlismy w internecie, ale nigdy nie dostalismy potwierdzenia rezerwacji. Samochod kluczyl po ciasnych, wymarlych ulicach. Gdzieniegdzie na rogu stal patrol policyjny, poza tym ani zywej duszy. Zatrzymalismy sie posrodku jakiejs kolejnej uliczki, jeden i drugi jej koniec tonal w slabo oswietlonych ciemnosciach. Drzwi w fasadzie budynku nosily napis Posada San Juan, wiec wszystko w porzadku. I tak jak pisalem wczesniej, nie nalezy sie sugerowac zewnetrzna fasada. Po wejsciu po schodkach okazalo sie ze zarezerwowalismy sobie calkiem przyjemny, sympatyczny hotelik z malym patio. W dodatku z bezplatnym wifi dzieki czemu pisze tego bloga i wiem niestety jak polegl Kubica :-( Miasto jest pelne uroku. Dzis mamy dzien bez napietego planu zwiedzania, wiec walesalimy sie po uliczkach, pilismy kawe w restauracjach na Plaza de Armes i zjedlismy swinke morska z rusztu. Smakuje jak pieczony kurczak a wyglada jak rozdeptana ...swinka morska. Pieka ja razem z pyskiem i pazurami, wiec widok na talerzu nie jest zbyt zachecajacy. Ale doszlismy do wniosku, ze peruwianczycy pewnie tak samo pomysleliby o tym, ze my jemy kroliki czy bazanty, wiec nie powinnismy sie dziwic, ze oni lubia swinki morskie. Stare miasto w Arequipa jest urocze. Piekny duzy plac centralny czyli Plaza de Armas obsadzony jest palmami i obowiazkowo posrodku ma fontanne. Jeden z bokow placu zajmuje Katedra z bialego kamienia z imponujacymi dwoma wiezami gorujacymi nad miastem. Pozostale 3 boki tworza kamienice z sukiennicami. W kafejce na pietrze w sukiennicach sprobowalismy herbaty z lisci koka. Smierdzi suszonym sianem, podobnie jak herba matte w Argentynie. Ale ma ponoc lagodzace dzialanie przy objawach choroby wysokosciowej. A Arequipa polozona jest na wysokosci 2350 m n.p.m. Jako dwaj nadcisnieniowcy odczuwalismy z Martinezem ta wysokosc. Oddech staje sie krotszy, serce szybciej bije, wkrada sie nerwowosc i czlowiek sie szybko meczy. Justyna nie odczuwa wogole taki objawow, ma niskie cisnienie i czuje sie na tych wysokosciach jak ryba w wodzie. Na wszelki wypadek kupilismy sobie w aptece tabletki na sorochi, czyli wlasnie na chorobe wysokosciowa. Jutro, a w zasadzie dzis w nocy bo o 2:30 wyjezdzamy na wycieczke do kanionu Colca. Bedziemy tam na wysokosci ponad 4000m. n.p.m. W poludnie dzisiejszego dnia zrobilismy sobie wycieczke do Monasterio de Santa Catalina. Klasztor ten polozony jest 2 przecznice od Plaza de Armas i jesli mozna by go okreslic jednym zdaniem to jest cudny jak cukierek. Jest rozlegly i parterowy. Zbudowany w 1579 r. sluzyl jako schronienie dla kobiet, ktore zdecydowaly sie wstapic na cala reszte swojego zycia do klasztoru. Poczytywano sobie to za zaszczyt jesli jedna z corek z zamoznej, szanowanej rodziny decydowala sie na taki krok i zamieszkiwala w prywatnej celi wewnatrz murow. Klasztor wyglada jak male sredniowieczne miasteczko z platanina waskich uliczek. Ma piekne kolory murow, biale, ciemno-czerwone i intensywnie niebieskie, kilka dziedzincow z lukami, fontanne, schodki, luki nad uliczkami, wreszcie ogrody. Piekne miejsce do zwiedzania i fotografowania. Poznym popoludniem, kiedy w koncu wyrwalismy sie z bazaru ze swetrami z alpaki, gdzie kupilem sobie, oczywiscie, jakzeby inaczej czapke a'la Tusk, tylko ze mniej kolorowa, wspielismy sie do Bar on the Top. To restauracyjka na dachu najwyzszej kamienicy przy Placu zaraz przy katedrze. Pani ubrala nas w welniane poncha, bo troche wialo. Ale jaki piekny doswiadczylismy zachod slonca! Arequipa otoczona jest wysokimi gorami w tym osniezonymi 5-tysiecznikiem El Misti i wulkanami Chachani i Pichu Pichu. Slonce schowalo sie za gorami a niebo mienilo sie kolorami czerwieni i fioletu. Podswietlono Plaza de Armas i wieze katedry. Jak w bajce. Justyna i Martinez pili znowu herbate z lisci koki a ja nie moglem sobie odmowic, mimo ich potepiajacych min, ciemnego lokalnego piwa Cusquena. Jest po prostu znakomite. Najwyzej bede jutro cierpial wysoko w Andach... Oby nie.

poniedziałek, 3 listopada 2008

Dziwne rysunki

Droga z Nazca do Arequipa wiedzie przez kosmiczne krajobrazy. Z jednej strony ocean, z drugiej wysokie, pokryte mgla gory. Wszystko jalowe, bez drzew, skaliste, piaszczyste. Pustkowie totalne. Przynajmniej przez pierwsze 3 godziny jak jedziemy. Ale powoli sie sciemnia i wiecej juz nie zobaczymy z okien naszego autokaru. Mijalismy miejscowosc widmo, w ktorej nie bylo ani jednej zywej duszy, zreszta nawet te miejscowosci zamieszkane sa przygnebiajace. Parterowa zabudowa, kwadratowe budyneczki z wystajacymi kikutami zbrojenia na dachach, bardziej to wszystko przypomina jakas ruine niz skonczone budowle. Jesli jakas fasada jest wykonczona to tylko ta frontowa od ulicy, wtedy wymalowana jest w jakies zywe kolory. Duzo lokalnych knajpek, sklepikow z mydlem i powidlem, ludzie siedza przed budynkami i wpatruja sie w ulice. Kazde miasteczko jest podobne do siebie. Nawet Nazca w ktorej dzis spalismy niewiele sie roznila. Byla co prawda wieksza, glowna ulica, a na niej duzo restauracji i biur podrozy pod potrzeby turystow. Fasada budynku wcale nie musi swiadczyc o tym co jest we wnetrzu. Za wyglad naszego miejsca noclegu z zewnatrz nie dalbym zlamanego dolara, po wejsciu do wnetrza okazalo sie, ze kryje piekny dziedziniec z ogrodem i basenem. Pozory myla. Nazca zyje z turystow i lotow awionetkami nad plaskowyzem Nazca. My tez wykupilismy taki 30 minutowy przelot Cessna. Oprocz pilota bylo nas 5 pasazerow. Martinez chwalil sie pilotowi, ze tez pracujemy w liniach lotniczych jakby mialo to cos zmienic, ale nie zrobilo to na nim najmniejszego wrazenia. Najwieksza fascynacje u turystow przybywajacych na plaskowyz Nazca, robia figury przedstawiajace zwierzece i roslinne ksztalty, ktorych jest kilkanascie, ale tak naprawde na plaskowyzu jest tysiace dziwnych znakow i rysunkow. Nikt nie zna pochodzenia tych tajemniczych rysunkow. Do mnie osobiscie najbardziej przemawia wersja, ze rysunki sa wynikiem halucynacji miejscowych szamanow po zazyciu odpowiednich srodkow wspomagajacych kolorowe wizje :-) Widzielismy wiec z samolotu rysunki Astronauty, Malpy, Psa, Kondora, Pajaka, Kolibra, Drzewa, Rak, Papugi i Flaminga i wiele innych niezrozumialych linii i figur. Robilismy zdjecia i postaramy sie wszystko rozszyfrowac po powrocie do domu, w dlugie jesienne wieczory :-) Trzeba przyznac, ze te wizerunki zrobione przed wiekami i widoczne tylko z powietrza daja wiele do myslenia. W samym Nazca niewiele jest robienia. W zasadzie to prawde mowiac nic. Powalesalismy sie po miasteczku, po lokalnych bazarach i uliczkach. Zjedlismy obowiazkowo kurczaka. Dla peruwianczykow kurczaki to glowne zrodlo pozywienia, oprocz swinek morskich rzecz jasna. Jeszcze nie probowalismy tego malego gryzonia. Martinez wspomina swoja swinke z dziecinstwa o imieniu Pinokio i jakos przez wzglad na wspomnienia nie mamy na razie odwagi ;-) Co chwila widac kurczakarnie w miescie. Porcje podaja gigantyczne, kawalki kurczaka sa w panierce podobnej do tej z KFC. A do picia obowiazkowo kazdy kupuje Inca Cola. Ten napoj to nic innego jak nasza polska oranzada landrynkowa sprzed lat. Wlasnie podano catering w naszym autokarze, jakas wolowina z ryzem, warzywa i kisiel. Do picia coca cola. Za oknami juz ciemna noc a przed nami jeszcze 6 godzin drogi. Czy dzis jechal moze Kubica? Jesli tak, to zaluje ze nie moglem tego obejrzec...

niedziela, 2 listopada 2008

Islas Ballestas - Galapagos dla ubogich


Ceviche w wykonaniu peruwianskim jest genialne. To owoce morza podane na lisciu salaty, pokryte czerwona cebula i skropione sosem cytrynowym. Palce lizac. W Limie kupilismy sobie pakiet dwudniowy od sprzedawcy w biurze podrozy Julius, ktory naprawde zasluguje na uznanie, bo przyszlismy tylko po bilety autobusowe a efekt jest taki ze siedzimy na skraju pustyni Paracas na nedzna zatoka pelna kutrow rybackich i wcinamy squidy :-) Czuc bylo, ze gosc jest specjalista w momencie kiedy poprosilismy o bilety a on z usmiechem na twarzy zdjal monitor z biurka i rozpostarl przed nami mape. Bron boze nie mowie, ze cos jest nie tak. Wszystko jest absolutnie cacy i jestesmy jak dotad bardzo zadowoleni z uslug biura. Nawet z faktu, ze musielismy dzis wstac przed 3rano w zupelnych ciemnosciach i zejsc do recepcji hostalu, gdzie czekal juz na nas gosc z samochodem. Mieszkancy Limy jak widac swietnie sie bawia w nocy, jechalismy na dworzec autobusowy a na ulicach bylo duzo ludzi. Moze to fakt, ze wczoraj wieczorem byl Halloween a peruwianczycy, jak zauwazylismy , zwlaszcza po przebranych dzieciach bardzo polubili ten zwyczaj. Co prawda ich cmentarze wygladaja zgola dziwnie. Groby wylozone sa kafelkami, jakimi u nas wyklada sie lazienki. Ale pewnie dobrze sie to zmywa. W okolicach dworca moglismy zobaczyc jakie jeszcze rozrywki oferuje noca Lima, przy ulicy staly atrakcyjne panie oferujac kierowcy w mgnieniu sekundy szybki przeglad swoich wdziekow. Staly mianowicie tylem w samych stringach wypinajac zgrabne posladki do przejezdzajacych samochodow. Dworzec autobusowy linii Cruz del Sur w Limie rewelacja. Ogrodzony teren, ochrona, wygodny parking, w srodku klimatyzowana poczekalnia, stanowiska odprawy jak na lotnisku, komputerowe stanowiska informacyjne. Polska ze swoimi PKS-ami to jakas zenada przy tym serwisie, jestesmy sto lat za murzynami. Bagaze oddaje sie w okienku i dostaje kwit bagazowy, na pokladzie autokaru jest stewardesa w szpileczkach :-) Przy 3-godzinnym rejsie dostalismy lekki posilek. Siedzenia ekonomiczne rozkladaja sie do pozycji polezacej a w klasie first do calkowicie lezacej. Takich rzeczy nie ma nawet w niektorych samolotach. Dziwne bylo to, ze ze wzgledow bezpieczenstwa kazdy pasazer przy odprawie a potem na pokladzie autokaru zostal nakrecony kamera video przez pracownika ochrony. Podobno dla celow bezpieczenstwa. Dojechalismy do Paracas, tam szybki transfer na lodz motorowa i poplynelismy na Islas Ballestas - tzw. Galapagos dla ubogich. Mi sie podobalo, bylo to swietne uzupelnienie tego co widzielismy na wyspach w Ekwadorze. Rejs trwa okolo 2 godzin i plywa sie wokol kilku wysp, zamieszkalych glownie przez ptaki. A sa ich tysiace. Kiedy zrywaja sie do lotu niebo robi sie czarne. Kiedy siedza na skalach tworza bialy dywan. Ciekawostka jest fakt, ze wyspy okresla sie jako Islas Guanas, ktorych jest w okolicy 28. To znaczy, ze na wyspach zbiera sie co kilka lat odchody ptakow jako wysokogatunkowy, naturalny nawoz. Po kilku latach glebokosc warstw odchodow na wyspie moze dochodzic do kilkunastu metrow. To sie nazywa robic interes z gowna :-) Czyli jak napisalem, ptakow sa tysiace, mewy, pelikany, na niektorych wyspach kormorany. Sa tez duze kolonie lwow morskich. W wodzie pluskaja sie delfiny. Cudnie, tylko strasznie wieje i urywa glowe jak lodz szybko plynie w strone powrotna do portu. Na ladzie, przy deptaku z restauracjami spotkalismy naszych Slowakow z Galapagos. Popijali kawe w otoczeniu grupy swoich rodakow i wielce sie ucieszyli na nasz widok. No a godzine pozniej zabralismy sie na wycieczke po rezerwacie Paracas, ktorej nigdy nie mielismy w planach, ale sympatyczne biuro Julius nam sprzedalo w pakiecie. Rezerwat Paracas to w zasadzie pustynia, tak wiec robimy sobie zdjecia na tle wydm oraz na skraju wysokich klifow nad oceanem. A na lunch zawieziono nas do jakiejs, trudno to nawet nazwac oazy, bo nie ma tam drzew , powiedzmy osady. W zatoczce jest zacumowanych moze 30kutrow rybackich a na ladzie stoja 3 restauracje oraz budynek z toaleta. Toaleta jest jedna jedyna i wlasciciel pobiera 15soli (czyli 15zlotych) za wizyte. Niezle, co? Poszlismy do knajpy nie polecanej przez naszego przewodnika, zeby nie dostal za nas haraczu. Jedzenie jest na szczescie pyszne. Dzis po poludniu czeka nas dalsza podroz autobusem do Nazca.

sobota, 1 listopada 2008

Lima ciag dalszy

Dzis przyleciala kontrola z Polski. Oficjalnie zeby skontrolowac czy sie dobrze prowadzimy z Martinezem, czy sie dobrze odzywiamy, czy zmieniamy regularnie bielizne, czy kobiety niewiadomego pochodzenia nie nocuja po 10tej w naszym pokoju. Wizytacja przebiega w przyjaznej i owocnej atmosferze. Justynie sie bardzo spodobalo w Peru, trudy podrozy jej nie zmogly i wieczorem poszlismy w Miraflores nad ocean zeby cos zjesc. A wczesniej tego dnia zwiedzalismy z Martinezem stare miasto. Nie dalismy sie zwariowac przestrogom w przewodnikach i opowiesciom znajomych i jednak postanowilismy sie poszwedac i porobic zdjecia. Na Plaza de Armas, glownym placu w Limie trafilismy na zmiane warty przed palacem prezydenckim Palacio de Goberno. Zmiana warty odbywa sie rowno w poludnie i jest skomplikowana uroczystoscia. Przez prawie pol godziny wojskowa orkiestra wygrywa marsze a zolnierze ubrani w niebiesko czerwone mundury z epoki maszeruja jak olowiane figurki w te i we wte. Przy tym samym placu znajduje sie imponujaca La Catedral de Lima z XIw. W srodku jest sarkofag Francisca Pizzary. Sam plac jest piekny, otoczony z dwoch pozostalych stron zoltymi kamienicami. Z pieknymi drewnianymi, ciemnymi wykuszami. Posrodku, fontanna i konna postac Francisca Pizarry. Chodzac po okolicznych uliczkach doszlismy do Kosciola i zakonu San Francisko. Wstep kosztowal 5soli. Przepiekny budynek, poczawszy od katakumb wypelnionych szkieletami przez wspanialy dziedziniec z rzezbionym, drewnianym sufitem i wykladanymi drobnymi kafelkami scianami. Posrodku patio 5 fontann. Najwieksze wrazenie zrobila na nas bibloteka ze starymi woluminami. Wyglada jak wyjeta zywcem z filmu "Imie Rozy". Wyposazenie budynku, komnat, zachowane ornamenty swiadcza o tym, ze zakon zyl sobie bardzo bogato. Pytanie dlaczego akurat zakon franciszkanski, ktory propagowal ubostwo i skromnosc tak sobie dogadzal? Ale to chyba nic nowego w swiecie kosciola, prawda ? No i tak szlajalismy sie po miescie, kolorowym, zywym, nowoczesnym az nadszedl czas zeby odebrac przesylke z Polski :-) Na powitanie Justyna dostala shake'a z truskawek a nam sie odwzajemnila kanapkami z sucha kielbasa...

Lima pierwsze kroki

Lima to miasto wielu kontrastow. Brzydoty i piekna, biedy i bogactwa. Jak zwykle po przylocie byly przejscia z taksowka. To chyba juz norma w kazdym wiekszym miescie, ze taksowkarze rzna turystow. Zaczepil nas najpierw jeden gosc po wyjsciu z terminala i proponuje taksowke Ile pytamy? 150soli. Cena z kosmosu, wiec idziemy dalej. Stoi stoisko oficjalnych taksowek Green Taxi, cennik mowi ze do Miraflores, gdzie jest nasz hostal koszt taxi to 45soli. No to okay. Stoimy w tej kolejce i co chwila podchodzi jakis kierowca z wywieszona legitymacja Green Taxi i oferuje nam przejazd?! Troche dziwne skoro juz stoimy wlasnie po taki przejazd. Ale wszystko sie wyjasnia jak dochodzimy do panienki, ktora przyjmuje kase i wystawia vouchery. Chcemy placic a ona wskazuje na kierowce obok i mowi, ze zaplacimy przy hotelu. Wszystko jasne. Idziemy wiec z gosciem, ktory nas podwiezie na czarno, choc oficjalnie pracuje w Green Taxi. Po chwili nie ma juz sladu po tym ze tam pracuje, bo sciaga jednym ruchem reki znak taxi z dachu i rzuca na fotel pasazera. Ale do hostalu Porta w dzielnicy Miraflores nas dowiozl szczesliwie. Troche z dusza na ramieniu, no bo wiadomo straszyli nas, ze jest niebezpiecznie w Limie. Faktycznie domki w dzielnicy Miraflores, niektore sliczne ale wszystkie otoczone wysokimi kratami, chronione drutem kolczastym. Na ulicach widac ochraniarzy albo policje. Miraflores polozone jest na wysokiej skarpie, otoczenie jest pieknie zadbane, trawniki, place zabaw, fontanny, kamienne posagi. Do tego wysokie, nowoczesne apartamentowce. Wzdluz glownych ulic dobre sklepy i restauracje. Ale peryferie miasta wygladaja zgola inaczej. Brudne, chaotyczne dzielnice fabryczne pokryte smogiem. Wszystko jest brudno betonowe. Widac ubogich ludzi, bezdomnych, inny swiat. Nasz hostal okazal sie niewielkim domkiem w dzielnicy podobnych budynkow. Pokoje obszerne, bardzo wysokie, po 4 nocach spedzonych w ciasnej kajucie wydawaly sie wielkie jak hala. Taki stary kolonialny dom. Byl juz pozny wieczor po dziewiatej, wiec zasiegnelismy jezyka i poszlismy szesc przecznic dalej w kierunku Placu 7 czerwca. No takiej Limy sie nie spodziewalismy. Moze raczej oczekiwalismy ubranych na kolorowo w peruwianskich czapeczkach grajkow. Tymczasem to raczej przypominalo Cancun. Dziesiatki kolorowych, dudniacych muzyka knajp. Kluby nocne, dyskoteki, karaoke, jedno przy drugim. Naganiacze ciagnacy cie do swojej knajpy, nakrzykujacy z wszystkich stron. Peruwianki usmiechniete, szczuple, wysokie, jakis wyselekcjonowany sort :-) Dalismy sie zwabic na osmiorniczke w sosie z czarnych oliwek i litrowe piwo. Do hotelu dotarlismy po polnocy i padlismy wyczerpani z ulga na wielkie szerokie lozka z pachnaca posciela. Mimo ze ze statku zeszlismy juz 24godziny temu to nadal nami kolysalo...

Kontrola z Polski

Witam wszystkich, jestem juz nareszcie w Limie. Po dlugim, wyczerpujacym, trwajacym 12 godzin locie z Amsterdamu wyladowalam szczesliwie na lotnisku. Sprawnie przeszlam przez bramki kontrolne i odebralam nawet swoj bagaz. Jezu, jak sie ciesze!
Potem prosto do wyjscia i do spotkania z moimi towarzyszami podrozy. Na szczescie moj kochajacy maz z kolega juz na mnie czekali. Uff! Dotrarlam sama do Limy i jestem bardzo z tego powodu bardzo dumna. Miasto po krotkich ogledzinach bardzo przyjemne (choc nieciekawe architektonicznie). Pieknie polozone na wysokim klifie z widokiem na daleki ocean. Musze konczyc, wlasnie udajemy sie na wyspy Ballestas zwane Mini Galapagos i przede mna mase wrazen. Pa! Pa!

piątek, 31 października 2008

Galapagos dzien piaty

Dzien piaty. Pobudka przed piata. Jeszcze po ciemku sniadanie, pozegnanie z zaloga i poplynelismy do Puerto Ayora. Tam z nowym przewodnikiem podjechalismy kilometr od miasta do Darwins Centre podziwiac wielkie ladowe zolwie. Robia wrazenie, sa wieksze od czlowieka, waza do 250kg. Lapy wystajace ze skorupy sa grubosci mojego uda. Sedziwym wzrokiem lypia na turystow. Taki zolw to rzeczywiscie niezwykle zwierze jakiego nie mozna zobaczyc w normalnym zoo. Martinez stukal je w skorupe, ale nie chcialy go gonic... Byla 7 rano, zajechalismy na pace samochodu na lokalny dworzec autobusowy. Musielismy przejechac droga ladowa z poludnia wyspy Santa Cruz, gdzie znajduje sie Porte Ayora na polnocny brzeg gdzie znajduje sie lotnisko. Roslinnosc przy brzegu na wyspach jest karlowata, sucha wypalona. Tak bylo i na wyspie Santa Cruz. Totez wielkie bylo nasze zdziwienie, ze im wyzej wjezdzal nasz autobus tym bardziej zmienialo sie otoczenie. Na wyzynie posrodku wyspy panuje prawie tropikalna dzungla. Wysokie drzewa, bujna zielona, soczysta roslinnosc, mech porastajacy kamienie, pobocza drog, drzewa. Duza wilgotnosc i o tej porze dnia wszystko spowite bylo gesta mgla. Zupelnie jakbysmy przeniesli sie w inne miejsce. A pol godziny pozniej zaczelismy znow zjezdzac w dol po drugiej stronie wyspy i znow otoczenie zrobilo sie suche, roslinnosc wypalona, kolory zolto brazowe. I to juz koniec Galapagos, wyspy sa naprawde niezwykle i warte zobaczenia, wszystkim rybkom, zwlaszcza pomorskim, ktore przyczynily sie do ich zobaczenia bardzo dziekujemy :-) Na mikroskopijnym lotnisku skladajacym sie z jednego budynku niestety klopoty. Odprawilismy sie a chwile potem okazalo sie, ze samolot z Guayaquil nie wylecial. Czeka nas conajmniej 2 godzinne opoznienie. A mielismy zamiar po przylocie pojechac do miasta na ceviche de cammarones. Teraz nawet nie wiemy czy sie wyrobimy na nastepny samolot do Limy :-( Wszystko sie dobrze skonczylo, reroutowali samolot zeby sie nie zatrzymywal po drodze tylko lecial bezposrednio do Quito, przyczepili nam wywieszki priority i zdazylismy. W Quito wysokosc znowu uderzyla nam do glow, chodzilismy jak pijani. A 2 godziny pozniej zblizalismy sie do ladowania nad Lima. Miasto z lotu ptaka wydawalo sie ogromne.

czwartek, 30 października 2008

Galapagos dzien czwarty

Dzis pobudka o 6:15 a sniadanie o 7. Krotki briefing naszego przewodnika, ktory nawet nie wiem jak ma na imie. Stara sie udawac bardzo waznego i nawet jak mowi jakas banalna rzecz, typu wezcie buty z gruba podeszwa to zawiesza glos, unosi brwi i patrzy po wszystkich zeby dodac swojej wypowiedzi dramaturgii. Poczym wszyscy biora duze buty a on jedzie w klapkach. Jakos nudnie sie rozpoczal dzisiejszy dzien. Cos jest nie tak. Lezymy sobie teraz na plazy w Post Office Bay, z wulkanicznym czarnym piaskiem, ale wokol nie widac zadnego lwa morskiego. Nie ma tez innych zwierzat. Ta wyspa Floreana byla przez dluzszy czas zamieszkana przez ludzi na poczatku XX wieku i skutecznie przetrzebili tutejsza faune. Zatoka wziela swoja nazwe od beczki, ktora stoi na slupie w glebi ladu. Otwiera sie w niej drzwiczki i wrzuca poczte. Znaczki sa niepotrzebne. Wyciaga sie bowiem lezaca tam juz poczte i patrzy czy nie jest zaadresowana do miejsca, gdzie sie jedzie. My znalezlismy 3 listy adresowane do Polski, do Szczecina i zamierzamy je dostarczyc :-) Zeszlismy jeszcze do tunelu wydrazonego przez lawe, ale takie atrakcje to pic na wode, strata czasu. My chcemy zwierzat! Po obiedzie Cormorant Point. Znowu wulkaniczna plaza, kilka lwow morskich w oddali. Wyszlismy za wydme i naszym oczom ukazala sie laguna otoczona wzgorzami. Pobocza porastaly suche, bezlistne drzewa obwieszone jakimis farfoclami, jakby sucha trawa. A po jeziorku stapaly dostojnie rozowe flamingi. Jesli ktos byl w Kenii to przypomina to takie male jezioro Nakuru. Tyle ze oryginal ma tysiace tych ptakow a tu mielismy zaledwie kilkadziesiat sztuk. Mialy bardzo piekna barwe rozu i byly idealnie czyste. No i rzecz jasna mozna bylo do nich podejsc na kilka metrow. To jest piekne na Galapagos. Pogoda caly czas zachmurzona, co jakis czas wynurza sie slonce i znowu znika. Niemniej jednak jestesmy na rowniku i ostrzegano nas ze slonce pali na okraglo, nawet przez chmury. Martinez jest juz czerwony. Jest pora sjesty, czesc grupy poszla na snorkeling na otwartym oceanie wokol skupiska skal zwanego Devils Crown. Zaraz jak wroca plyniemy 4 godziny do Porte Ayora - glownego miasta na wyspie Santa Cruz. Tam mamy nadzieje wyjsc na brzeg do miasteczka. Doplynelismy i wyszlismy na miasto kiedy juz zapadl zmrok. Wczesniej mielismy tort, ktory kucharz na statku wyczarowal dla Niemki z okazji urodzin. Pozostal niesmak bo chwile wczesniej kiedy przewodnik sie zegnal zostawil dwie koperty na tipy dla niego i zalogi. Taki jest zwyczaj. Ale oczywiscie Niemcy, ci co caly czas tylko wykorzystywali zaloge do przynies, podaj, pozamiataj zaczeli protestowac ze oni juz mieli tipy w cenie pakietu. Szkoda gadac. No wiec jestesmy w miasteczku, bardzo przyjemne. Z portu, z pokladu statku wygladalo jeszcze fajniej, ladnie oswietlone, domki i restauracyjki na palach nad woda, takie karaibski port. Przeszlismy sie jedna glowna uliczka w jedna strone a potem deptakiem wzdluz nabrzeza. Duzo knajpek, zarowno lokalnych jak i takich nowoczesnych, ze smakiem zaaranzowanych pubow. Duzo sklepow z telefonami komorkowymi sieci Porta, naliczylismy 6 na jednej ulicy. Ekwadorczycy lubuja sie w komorkach, a najlepszy to taki ktory wygrywa jak najwiecej melodyjek. Duzo sklepikow z pamiatkami, ale bardzo podobny wybor t-shirtow i troche figurek zolwi. Usiedlismy na piwo, pierwszy duzy, zimny, browar na Galapagos i krewetki a pol godziny pozniej wzielismy wodna taxi na nasz statek, bo jutro wczesniej wstajemy.

Galapagos dzien trzeci

Dzisiejszy dzien przeznaczony jest na wyspe Espanola. Suarez Point i Gardner Bay to dwa punkty naszego programu a poza tym to co zwykle, czyli plywanie, plazowanie i jedzenie. Obudzilismy sie wyspani i co najwazniejsze bez choroby morskiej. Moglym spac dalej bo, mialem taki piekny sen, snilo mi sie ze w sklepie sprzedawczyni podobna do jednej aktorki, podaje mi rachunek z wypisanym z tylu numerem telefonu, niesmialo sie usmiechajac ... i wtedy zadzwonil budzik. Po sniadaniu wypad na Suarez Point. Zejscie suche, czyli w butach. Sciezka miedzy skalami zaslana byla iguanami. Tym razem morskimi ale w pieknych barwach, czerwono czarnych a czasami czerwono-zielono czarnych. Leza wszedzie dookola. W tym punkcie gdzie wyladowalismy, byla zrobiona sciezka poniewaz stala tu niewielka latarnia morska. Generalnie na wyspy nie wolno wychodzic. Sa wyznaczone tylko niektore punkty na poszczegolnych wyspach, gdzie mozna doplynac i wyjsc na brzeg. Nie wszedzie tez mozna sie kapac. Na wyspach mozna chodzic jedynie wyznaczonymi przez wbite w ziemie bialo-czarne slupki sciezkami. W zasadzie nie widac ingerencji czlowieka. Wszystko jest dziewicze. Kiedy juz narobilismy zdjec iguanom ruszylismy sciezka w glab wyspy Espanola. W zasadzie gdzie sie nie ruszyc zawsze trafi sie na jakis okaz. Po chwili zobaczylismy z bliska blue-footed booty. Nie mam pojecia jak to jest po polsku, ale sa to biale ptaki wielkosci gesi z unikalnymi jasno niebieskimi lapami. Ptaki te bez wzgledu na to czy wysiadywaly jaja, czy po prostu sobie staly, wogole nie reagowaly na nasza obecnosc. Mozna je bylo sobie glaskac. Chwile potem przy drodze siedzial jastrzab - samiczka. Miala upierzenie zolto-brazowe i zolty dziob. Stalismy w odleglosci 2 metrow od niej kiedy naraz uslyszelismy trzepot skrzydel i nadlecial jej partner, czarny jastrzab. Przysiadl obok niej i podal jej smacznego, tlustego robaka wielkosci malej jaszczurki. Odlecial a jastrzab zajal sie konsumpcja. Na oczach 17ludzi stojacych jej nad glowa, drapieznik rozszarpywal ostrymi pazurami i zakrzywionym dziobem robala i go pozeral. Czulem sie jakbysmy ogladali jakis film przyrodniczy i za chwile mieli uslyszec - czytala Krystyna Czubowna. Droga przez ostrokrzew kryla kolejne niespodzianki. Za jednym z zakretow siedzial sobie mlody albatros. Nie byl moze zbyt urodziwy, caly szary i nierowno opierzony, ale jakby nie bylo ptak unikatowy i wyjatkowy. Albatrosy sa gatunkiem endemicznym tych wysp. Dolatuja do kontynentu i nawet do Peru i Chile ale potem wracaja. Ten mlody wlasnie czekal na rodzicow, jak wyjasnil nasz przewodnik. Moga wrocic za 2-3tygodnie. Chata wolna :-) Im dalej tym wiecej spotykalismy takich oczekujacych na rodzicow malolatow az dotarlismy do urwiska, gdzie swoj pas startowy mialy dorosle albatrosy. Dorosle sztuki sa piekne, bielutkie z zoltym dziobem. W locie, zwlaszcza na tle wysokiego skalnego urwiska, wygladaly naprawde elegancko. Skrajem urwiska wrocilismy do naszej plazy, z ktorej wyruszylismy. Spowrotem na statek i obiad. Byl tunczyk w sosie cytrynowm z warzywami. Mowilem juz chyba ze kucharz jest genialny? Poznalismy pare Slowakow z Bratyslawy. Tradycyjnie zaczelismy wymieniac sie doswiadczeniami z podrozy. Jak mozna podrozowac? Otoz Panstwo kupili wycieczke w biurze podrozy za ktora zaplacili 30000Euro za 2 miejsca. Ekwador, Galapagos, Peru, Chile i Argentyna w ciagu 1miesiaca. Wszystkie przeloty w klasie business. Natomiast w zeszlym roku jechali pociagiem z Pekinu do Moskwy - jakas ekskluzywna wersja 16dniowa pociagu transsyberyjskiego, all inclusive z szampanem lejacym sie strumieniami - koszt 40000Euro za 2 osoby. Taaak, o czym to ja pisalem, ze tunczyk z warzywami byl genialny? Bo byl. Nasz statek oplynal wyspe i zatrzymal sie zatoczce. Na piaszczystej plazy zaslanej lwami morskimi spedzilismy cale popoludnie opalajac sie i kapiac. Lwy byly dosc zaborcze i co chwila przeganialy ludzi zeby sie polozyc na ich miejscu. W koncu to ich terytorium a my tylko jestesmy intruzami. W jednej czesci zatoczki w wodzie bujala sie rodzinka kilku zolwi. Dawaly sie unosic falom, wystawialy glowy ponad wode. Glowa takiego zolwia miala wielkosc mojej zacisnietej piesci. Na statku czekala na nas goraca pizza, kajuty posprzatane, reczniki wymienione. Jak w najlepszym hotelu. Kucharz sie nie popisal na kolacje, podal groszek i kalafior, dwie rzeczy ktorych najbardziej nie lubie. Tego wieczoru znowu bujalo. I to jeszcze gorzej niz wczoraj. Bujalo na boki, nie sposob bylo zachowac rownowagi. Nasze kolezanki z pracy wybieraja sie na 2tygodniowy rejs po Karaibach, mam nadzieje ze sa swiadome tego co robia i wezma duzy zapas lekow na chorobe morska. Ja na kolejny rejs sie dlugo nie pisze.

Galapagos dzien drugi

Kolejny dzien rejsu byl piekny. No moze niezbyt pieknie sie zaczal, bo wlaczeniem silnika statku o 5rano. Kiedy tylko maszyneria ruszyla nie bylo juz mowy o snie. Sniadanie ustalone bylo na 7rano, wiec te 2 godziny trzeba bylo jakos przetrwac. Dnialo juz i nasz jacht ruszyl pelna para. Po obfitym sniadaniu dobilismy nasza dinghy w dwoch turach po 8osob kazda do brzegu wyspy ... Z dala wydawala sie czerwona, podobna do australijskiej ziemi. Tymczasem okazalo sie, ze odcien wyspie nadawaly kolorowe pnacza, ktore ja porastaly. Zeby zejsc na ziemie z lodki musielismy stoczyc walke z gromadka lwow morskich, ktore tarasowaly droge. W koncu z ociaganiem i glosno cos porykujac wycofaly sie. Wyspa byla niewielka ale urocza Z jednej jej strony lagodnie opadala w strone oceanu z drugiej zas wznosil sie wysoki na kilkadziesiat metrow klif, o ktory rozbijaly sie fale morskie. Pnacza szeroko rozrastajace sie po ziemi mialy wszystkie kolory czerwieni, od lekkiej pomaranczy az po ciemna wisnie. Gdzieniegdzie byly tez male kepki jasnozielonych i zoltych traw. A posrod tej calej ferii barw rosly kaktusy. Piekny krajobraz. Kaktusy jakie widujemy na wyspach maja w swojej doroslej odmianie wysokosc okolo czterech metrow, pien brazowy gruby na okolo 40 cm srednicy i dopiero na czubku pnia wyrastaja miesiste platy kaktusa z iglami. Wysoki pien stanowi naturalna ochrone przed iguanami, dla ktorych kwiaty kaktusa sa przysmakiem, tak jak dla Martineza zupa grzybowa :-) Pod kaktusami podziwialismy iguany. Tym razem gatunek land iguana, w odroznieniu do czarnych, ktore widzielismy wczoraj marine iguanas. Jak sama nazwa wskazuje jedne sa ladowe a drugie morskie. Ladowe, ktore nie plywaja, maja przede wszystkim inny kolor, sa zolte, sa wieksze i maja krotsze, bardziej zaokraglone ogony. Samce iguan ladowych maja fajne kolce na grzbiecie. Punks not dead! Tych jaszczurow bylo na wyspie duzo, praktycznie przy kazdym wiekszym skupisku kaktusow mozna je spotkac. Cale wybrzeze bylo doslownie zaslane lwami morskimi. Pierw myslelismy ze to foki, ale przewodnik wyjasnil, ze najprostsza metoda odroznienia tych dwoch gatunkow jest przyjrzenie sie uszom. Lwy morskie maja wystajace malzowiny, natomiast foki maja tylko otwory. Skaly klifowe zajmowaly mewy, wielkosci kaczek z jaskrawo czerwonymi obwodkami wokol oczu. Ale nie tylko. Bylo tu tez skupisko lwow morskich - kawalerow. Nie wolno im bylo schodzic w dol do wody lagodnym stokiem, poniewaz tam urzedowaly stada skladajace sie glownego samca (beachmaster) i haremu kilkunastu lwic. Dlatego panowie kawalerowi musieli schodzic do wody stromym klifem. Ciezkie jest zycie kawalera :-) Ta wyspa nazywala sie Santa Fe. Powrocilismy na statek, prosto na obiad. Byly krewetki. Kucharz zna sie na swoim fachu, bo rzeczywiscie co nie wyprodukuje w swojej malenkiej kuchni to jest znakomite. Posilki sa urozmaicone, smakowite, skladaja sie z trzech dan, jak w dobrej restauracji. Usiedlismy teraz z malzenstwem z Izraela. Opowiadaja niesamowite historie o swoim zyciu. Mieszkaja i pracuja w kibucu. Socjalizm w najczystszym pozytywnym wydaniu. Wszyscy dostaja taka sama pensje niezaleznie od tego gdzie pracuja, wszystkim sie dziela, maja kilkadziesiat samochodow, ktorymi sie dziela, nie placa za jedzenie, opieke zdrowotna ani szkole. W ich wiosce sa trzy sklepy z jedzeniem, z ubraniem i art. gosp domowego. Facet byl jencem wojennym podczas wojny Yom Kippur. Nie sa religijni, nie przestrzegaja zadnych zasad, z ktorymi kojarzymy Zydow, zazwyczaj negatywnie. Bardzo madrzy i sympatyczni ludzie. Wyruszyli na 6 miesieczna podroz po Ameryce Poludniowej. Podziwiam i chcialbym w wieku 60lat miec tyle energii. Po obiedzie obowiazkowo sjesta a potem zawinelismy do zatoczki. Widok jak z Karaibow. Zatoczka byla odgrodzona od reszty oceanu naturalna rafa ze skal. Dzieki temu woda byla w niej turkusowa a juz za rafa normalnie zielona. Znow wyruszylismy nasza dinghy na brzeg, podziwiac kolejne okazy fauny. Oczywiscie piaszczysty brzeg zaslany byl lwami morskimi, miedzy ktorymi trzeba bylo lawirowac. Szlismy sciezka wsrod ostrokrzewu zeby co chwila sie zatrzymac i podziwiac kolejne okazy iguany ladowej. Na tej wyspie iguany byly koloru zoltego. Galapagos maja kilka endemicznych gatunkow zwierzat, ktore wystepuja tylko na tym terenie, ale tez wystepowanie tych zwierzat potrafi byc dodatkowo ograniczone do poszczegolnych wysp. Przechadzka byla w sumie krotka. Juz przy zejsciu na plaze zobaczylismy jeszcze jastrzebia, przycupnietego na skale. Cos co odroznia wyspy Galapagos od wszystkich innych miejsc na ziemi, gdzie mozna byc moze zobaczyc bardziej egzotyczne zwierzeta, to fakt, ze tutaj mozna z nimi obcowac na wyciagniecie reki. Od jastrzebia stalismy metr, iguany, lwy morskie, niektore ptaki moglibysmy spokojnie dotykac. Zwierzeta wrecz lgna do ludzi. Jest to niezwykle wielkie interaktywne zoo. Martinez mial okazje podziwiac jeszcze podwodna czesc tego zoo. Po powrocie z ladu zorganizowany byl snorkeling w zatoczce. Martinez dal sie namowic, wskoczyl w wetsuit i do wody. Mnie ominela ta przyjemnosc bo wciaz probuje sie wyleczyc z zapalenia gardla :-( Wrocil zachwycony, plynal pomiedzy dwoma lwami morskimi, widzial plynacego zolwia morskiego i oczywiscie lawice kolorowych ryb. Chwalil sie, ze dotknal ryby papuziej. Inna sprawa czy on byla z tego powodu zadowolona. Czul sie jak w podwodnym akwarium. Rafy koralowej tu nie ma, podloze jest piaszczyste bez roslinnosci z duzymi uskokami wysokosci. No i sie pomylilem z miesem bo na kolacje byla smazona noga pelikana. Tak twierdzi Fabien :-) Cokolwiek to bylo, smakowalo wybornie. Kucharz jest moim ulubionym czlonkiem zalogi. Kapitan juz nie bardzo. Pol godziny po kolacji uruchomil cala naprzod i poszedl w poprzek fal. Te byly wysokie bo morze bylo niespokojne. Zaczelo bujac okropnie. Z trudem dalo sie przejsc przez jadalnie. Bylo widac, ze niektorzy robia sie zieloni. Szybko zbieglismy do kajuty, lyknelismy po 2 tabletki lokomotivu, leku na chorobe morska, przygotowalismy otwarty sedes i polozylismy sie spac. Bujalo jak w wesolym miasteczku...

Galapagos dzien pierwszy

Nasz pierwszy dzien na Galapagos rozpoczelismy o poranku ladujac liniami Tame na pasie startowym posrodku sawanny. W malym budynku, ktory sluzyl jako terminal podbilismy papiery, zaplacilismy USD100 i odebralismy bagaze. Znalezlismy czlowieka z naszego jachtu i powoli zaczela sie gromadzic nasza grupa. W wiekszosci byly to pary w naszym wieku. Zapakowalismy sie do autobusu i pojechalismy do malej zatoczki gdzie cumowaly lodzie wycieczkowe. Przy pomoscie byla poczekalnia z lawkami,
ale byla zajeta przez lwy morskie. Kilka ich sztuk wylegiwalo sie w najlepsze. Na skalce obok spaly dwie iguany. Po nieopodal zacumowanym katamaranie spacerowal pelikan. Zrobilo to na nas wielce obiecujace wrazenie. Natomiast sama wyspa wyglada dosc pospolicie. Fakt przyjechalismy tu w suchym sezonie co moze tlumaczyc brak bujnej roslinnosci ale mimo wszystko wyspa jak wyspa. Nic specjalnego. Plaska, wypalona przez slonce z niska, karlowata roslinnoscia. Wyspa na ktorej ladowalismy i zaczynalismy rejs nazywa sie Baltra. Natomiast Galapagos sklada sie z kilku wysp, dokladnie 12duzych i 12 mniejszych. Nasz jacht nazywal sie Aida Maria. Dostalismy sie na niego motorowka. Kabine przydzielono nam na dole, co mialo ten minus ze nie otwieraly sie okna. Natomiast szczerze mowiac kabina okazala sie przytulna, mala ale komfortowa, z pietrowym lozkiem, prywatna toaleta i prysznicem. Nie zdazylismy sie rozpakowac, zreszta nie bylo nawet gdzie, bo kajuta byla bardzo mala a nasza lodz ruszyla. Poszlismy na gore, przywitac sie z reszta towarzyszy podrozy. Martinez juz wszystko o kazdym wiedzial. Parze z Australii chwalil sie ze skakalismy na bungy, parze ktora wybierala sie do Chile mowil ze bylismy tam 2 lata temu. Parze ze Slowacji mowil ze lubi sliwowice, czyli dla kazdego cos milego :-) Po kwadransie zadzwoniono na obiad, zeszlismy sie do mesy i steward Fabien zaczal podawac zupe. Chwila konsternacji przy pustym miejscu przy stole... i okazalo sie ze zapomnielismy zabrac ze soba jednego pasazera z portu. Zrobilismy w tyl zwrot i wracalismy kolejne pol godziny do miejsca z ktorego wyplynelismy. Zagubiona ofiara okazal sie Szwajcar w czapce ala angielski arystokrata ziemianin. Nasz statek mial 8 podwojnych kabin i z tego co zdazylem sie dotychczas zorientowac okolo 6 czlonkow zalogi. Napewno kapitan, kucharz, steward, przewodnik i dwoch gosci do wszystkiego. Na obiad podano zupe rybna, makaron z warzywami i arbuza. Zaczalem zalowac ze nie wzialem zapasu kabanosow. Pierwszy punkt programu tego dnia ciut nas rozczarowal. Przybilismy do plazy, bardzo ladnej, z drobniutkim bialym piaskiem Woda przy plazy miala cudowny turkusowy kolor. Mozna bylo wziac maske, fajke i pletwy i sobie poplywac. Wszystko fajnie ale przewodnik wzial nas na krotki obchod po okolicy, podczas ktorego zobaczylismy trzy czarne iguany - wedlug mnie wygladaly jak gumowe podroby kupowane na odpustach, widzielismy tez 2 flamingi brodzace po lagunie, no i widzielismy duzo czerwonych, naprawde fajnych krabow. Te rzeczywiscie robily wrazenie. Podobno widzielismy tez ptaki z niebieskimi lapami, ale byly tak daleko, ze nie jestem w stanie stwierdzic czy przewodnik mowil prawde. Troche slabo, a moze po prostu wiecej oczekiwalismy. W moich wyobrazeniach Galapagos to byla rajska zielona wyspa z tysiacem ptakow i zolwi, ktore calymi tabunami rzucaja sie na ludzi :-) No ale to dopiero pierwszy dzien, dlatego mam nadzieje zobaczyc wiecej w kolejne dni. Powrocilismy na statek, ktory na wieczor wplynal do szerokiego kanalu miedzy wyspami i rzucil kotwice na noc. Na kolacje mielismy pyszna rybke z warzywami. Nie to zebym narzekal na brak miesa, lubie swieze ryby dobrze przyrzadzone, ale tak z czystej ciekawosci chcialbym wiedziec czy zobaczymy mieso podczas rejsu. Przy naszym stole siedzi miedzy innymi para z Niemiec. Bardzo sie madrza przy kazdej okazji, ale kiedy mowilismy o zmianie czasu dziewczyna sie spytala czy jest roznica czasowa miedzy Niemcami a Polska ?! Poza tym pozeraja jedzeni jakby byli glodzeni kilka dni przed wyjazdem. Nie zdaze zjesc polowy obiadu a Niemka juz wylizuje talerz i patrzy znaczaco na stewarda Fabiena. Ten sie pyta czy dac dokladke, ona sie kryguje, on jej naklada nowy obiad, ona krzyczy ze to za duzo, poczym wszystko szamie az jej sie uszy trzesa. Maz podobnie. Wieczorem po kolacji mielismy fajny pokaz przy lodce uwiazanej do rufy naszego stateczku. Poniewaz jest to oswietlone miejsce wiec przylecialy najpierw pelikan a potem czapla, ktore siedzac na brzegu lodzi wypatrywaly ryb co chwile rzucajac sie do lodzi. W wodzie natomiast taplaly sie dwie foki oraz przeplynal rekin. Rzeczywiscie zwierzeta na tej wyspie nie znaja strachu przed ludzmi. No i tak dobiegl koniec pierwszego dnia na wodzie. Szwajcar, ktorego zapomnielismy w porcie, nadal chodzi w czapce w jodelke... ekscentryk

niedziela, 26 października 2008

W oczekiwaniu na samolot

Okazuje sie ze na lotnisku lokalnym w Quito jest wifi darmowy. To dopiero niespodzianka. W miescie nie natrafilismy na tego typu udogodnienia. Jest tez maly barek Le Petit Cafe :-) Troche poprzestawialy sie posty na blogu, to dlatego, ze wyslalem wszystkie z maila za jednym razem. Wlasnie zaczela sie odprawa linii Tame na Galapagos. Do uslyszenia pewnie dopiero po powrocie.

Jeszcze Amsterdam

W Amsterdamie na lotnisku leczylem chorobe. Stara inkaska metoda, absolutnie nie polecana przez lekarzy, za to szeroko stosowana przez cala ludzkosc. Alkoholem. Zadekowalismy sie w milym kacie na lotnisku i Martinez donosil, herbate z rumem, porto, koniak, precelki i znowu rum, porto koniak. Nie wiem czy choroba mijala, ale znieczulenie napewno dzialalo. Lotnisko powoli sie wyludnialo, oprocz ludzi oczekujacych na kilka ostatnich nocnych rejsow. A my twardo, rum, porto, koniak. Tej nocy w Amsterdamie siapilo za oknem. Z zamyslenia wyrwal mnie Martinez sugerujac, ze zeby zostac wpuszczonym na poklad musimy umyc zeby. Poczym wyciagnal z podrecznego plecaka dwie skladane szczoteczki do zebow i dwie tubki pasty. Sensodyne czy Paradontex? - spytal. Wspominalem juz ze milo sie tym gosciem podrozuje? :-) Przepalone koniakiem gardlo jakby mniej bolalo. Martinez powrocil drugi raz ze sobie tylko znanego miejsca na lotnisku z kieszenia wypchana torebkami z herbata. Na zas, jak wytlumaczyl.

podroz

Fatalnie znioslem ta podroz samolotem Amsterdam - Quito. Fatalnie, czuje sie coraz gorzej, nie moge juz przelykac sliny. Staralismy sie spac cala podroz, jako ze jest to nocny rejs. A nad Bonaire przezylismy chwile grozy. Samolot zszedl do ladowania w calkowitych ciemnosciach. Lal deszcz. Przez okna widzielismy tafle wody odbijajaca sie w swiatlach samolotu. Ale deszcz padal tak mocno, ze nic nie bylo widac na odleglosc 20metrow po bokach. Samolot obnizyl sie nad wode i nienaturalnie dlugo lecial bez zmian. Naraz poczulismy mocne szarpniecie, pelna moc silnikow i samolot zaczal sie unosic. Zostawilismy lotnisko pod soba. Zaczal zataczac kolo w powietrzu i kapitan poinformowal, ze z powodu deszczu nie moglismy wyladowac. Podchodzilismy jeszcze dwa razy do ladowania i dopiero za trzecim bezpiecznie sie udalo. Nasz samolot byl jedynym na plycie lotniska. Z powodu opoznienia nie pozwolono nam wysiasc i kisilismy sie w dusznym samolocie. Temperatura powietrza o 3godzinie w nocy wynosila 26stopni. Po 30 minutach postoju ruszylismy dalej.

quito

Dotarlismy w koncu do Quito. Lotnisko znajduje sie w samym sercu miasta. Jeden krotki pas startowy a wokol domki. W oddali duze gory. Taksowka z lotniska do hotelu Grand Mercure kosztowala 5$ od lebka. Tak wogole dowiedzielismy sie ze oficjalna waluta w Ekwadorze jest dolar amerykanski. Jakosc hotelu nas zaskoczyla. 5 gwiazdek, apartament z dwoma pokojami. Zjawilismy sie przed dziesiata i nasz pokoj nie byl jeszcze gotowy. Pani zaproponowala nam soczek, dala mapki, powiedziala co warto zwiedzic, gdzie jesc. Zupelnie jak nie we francuskiej firmie :-) Po dziesiatej zjawila sie w hotelu Pani Halina - wlascicielka lokalnego biura podrozy i hotelu. Przekazala nam vouchery na rejs i bilety lotnicze na Galapagos. Kilka cennych porad i juz wiedzielismy ze musimy kupic krem z filtrem 50tka na wyspy. Co wiecej w pharmacie, ktora wygladala jak kiosk ruchu kupilismy rowniez pastylki i antybiotyk na gardlo. Bez recepty, nikt tego nie wymaga. Ten antybiotyk moze byc moim jedynym ratunkiem teraz bo nadal czuje sie fatalnie. Wzielismy taksowke zeby dojechac do starego miasta. Koszt przejazdki po miescie to 2-3$. I naprawde warto korzystac z taksowek poniewaz stolica Ekwadoru polozona jest na wzgorzach i duzo jest ostrego wspinania. Nalezy dodac do tego fakt, ze Quito lezy na 2800m npm i nowo przyjezdni turysci maja klopoty z oddychaniem. Stare miasto w Quito jako pierwsze na swiecie zostalo dodane na liste swiatowego dziedzictwa kulturowego. Tutejsza starowka jest uznawana za najpiekniejsza w Ameryce Poludniowej. Pojechalismy na Plaza Grande a potem na Plaza San Francisco. Chodzilismy troche po starowce ale niestety nie czulem sie dobrze, wiec poszlismy na szybki obiad i wrocilismy do hotelu. Herbatka, lekarstwa i spac. Kolejnego dnia musielismy wstac o 5 rano zeby zdazyc na samolot na Galapagos.

Juz blisko

Nasz autobus KL753 zrobil kolejny przystanek w Guayaquil. Bylo juz jasno, okolo 6rano. Samolot toczyl sie po plycie lotniskowej i naraz konsternacja. Przy hangarze stal taki sam samolot KLM jak nasz. Jak to mozliwe skoro mamy tylko jedno polaczenie do Ekwadoru? Martinez zaczal sypac domyslami. I o dziwo sie nie pomylil. Poszedl oczywiscie do stewardesy zeby utwierdzic sie w swoich przypuszczeniach. Samolot popsul sie poprzedniego dnia i mial silnik do wymiany. Poniewaz nowy nie zmiescil sie do naszego MD11, nastepnego dnia mial przyleciec jumbo 747 i przywiezc nowy silnik. A mnie gardlo nadal boli jak cholera :-( Mijala 14 godzina naszego pobytu w tym samym samolocie i 22 godzina podrozy odkad wylecielismy z Warszawy. W samolocie pojawila sie lokalna ekipa sprzatajaca, kobiety korpulentne z metra ciete o wspanialych rysach indianskich. Za chwile lecimy dalej do naszej finalnej destynacji - Quito.

piątek, 24 października 2008

amstel

Dotarlimy...narazie do Amsterdamu. Bez przygod. Przelykajac z trudem surowego tunczyka na kolacje i popijajac czerwone wino. Dlaczego z trudem? Ano chyba mnie dopadl jakis wirus. Kolezanki z pracy chorowaly od tygodni - trzymalem sie od nich z daleka, zona chorowala od tygodnia - trzymalem sie od niej z daleka, a tu jak na zlosc w dzien wyjazdu zaczelo mnie strasznie bolec gardlo i glowa. Licze na apteczke doktora G. Jesli jego medykamenty nie pomoga to jestem ugotowany.
Kiepsko jechac na wakacje chorym :-( Robie dobra mine do zlej gry. Martinez jest pelen wigoru i entuzjazmu. Wlasnie czyta relacje z podrozy po Peru innych blogerow i co chwila wykrzykuje jakies rewelacje o cenach i czasie podrozy. Podobno w Peru drugim najpopularniejszym daniem po kurczaku jest swinka morska. U nas w Polsce zwykla swinka. Co kraj to obyczaj. Przed nami 3 godziny oczekiwania na kolejny samolot do Quito. Najchetniej poszedlbym spac i obudzil sie zdrowy:-)

piątek, 17 października 2008

piatek

Przyszedl piatek. Martinez polecial do Aten i sie pewnie swietnie bawi. Mi niebo runelo na glowe. Dlaczego? Jak w ksiazce, chlopiec poznaje dziewczyne... Nie, nie, po prostu deszcz pada i wogole:-)... Zostal ostatni tydzien. W przyszly piatek mniej wiecej o tej samej porze bedziemy leciec do Amsterdamu. Zostawimy za soba troski, smutki, rozczarowania, mowie oczywiscie o pracy ;-) i mam nadzieje rozpoczniemy fantastyczna podroz na wyspy Galapagos. U nas pochmurno i deszczowo, pozolkle liscie opadaja z drzew, zreszta w Peru temperatury sa podobne. W Juliace, niedaleko jeziora Titicaca wrecz dzis 3stopnie. Chcialbym zeby to juz dzis byl przyszly tydzien. Chce stad wyjechac jak najszybciej...

czwartek, 16 października 2008

Blog z maila

Jesli ten wpis jest widoczny to znaczy ze sie udalo :-)
Dobra to jest generalna proba pisania bloga przez telefon. Jesli sie uda to jestesmy w domu i moze jednak uda sie przeslac internetem wiadomosci do kraju nawet jak nie bedziemy mieli dostepu do komputera. Byleby byl dostep do sieci komorkowej. Przygotowania do wyjazdu ruszyly pelna para, zorientowalismy sie z Martinezem ze zle wystawilismy bilety i musielismy je wymieniac. Rowniez hotel na pierwsza noc zrobilismy na zla date. Ale wszystko bedzie dobrze :-) Sprawdzalem pogode w Limie - 14stopni. Czyli tak jak u nas. Kolejne chlodne wakacje w kurtkach... sent from HTC Touch Pro

niedziela, 28 września 2008

Rok minal

Nomad, Vagabond call me what you will.. Anywhere I roam, where I lay my head is home... Free to speak my mind anywhere... tak ale to bylo dawno temu, bo jeszcze w 1991, od miesiaca jest juz Death Magnetic. Niemniej jednak tekst piosenki swietnie oddaje przygotowania do kolejnego naszego wyjazdu. Alez ten czas szybko minal. Dopiero co pilismy piwo w Rotorua, skakalismy na bungy w Queenstown, jedlismy chinszczyzne w tajwanskiej knajpie w Macau (obrzydliwe jedzenie) a juz myslami jestesmy przy kolejnym wyjedzie. Wspomnienia ze strony http://dosmartinez.blog.onet.pl/ odsuwamy na bok i studiujemy przewodniki Peru, Boliwii i wysp Galapagos nalezacych do Ekwadoru.  Z tym studiowaniem to przesada, ja je ledwie przejrzalem. Myslalem ze Martinez przygotuje dokladny plan, ale po 3miesiacach jestesmy w lesie :-( Dobrze ze bilety lotnicze mamy kupione, jak rowniez wykupilismy sobie z Martinezem rejs statkiem po wyspach Galapagos. Wszystko jest jednak jakies chaotyczne. Pani Halina z Quito, ktora nam zalatwia  ten rejs i przelot na wyspy zamiast podac szczegoly, ogolnikowo napisala  w mailu  ze lecimy rano i wracamy po 5dniach wieczorem. Prezentuje dosc swobodne podejscie do tematu, az sie boje powiedziec latynoskie.
Dlaczego wogole Ameryka Poludniowa? hmm, tak wypadlo. W tym roku nasza wyprawa meskiego Klubu Kawalerow zostala skazona przez zenski pierwiastek. Po kilku dniach na Galapagos dolacza do nas Justyna, kobieta mi blizej znana odkad 11 lat temu powiedzielismy sobie przy swiadkach tak:-) Zazyczyla sobie atrakcji,  przygody, egzotyki i dlatego zamiast do Krynicy Morskiej jedziemy do kraju Inkow i  hiszpanskich konkwistadorow. Zeby bylo jasne, klub Kawalerow nie zmienia swojego statutu, jedynie udziela gosciny na czas wakacji:-) 
Startujemy 24pazdiernika, nie wiem jak z dostepnoscia do Internetu w krajach Ameryki Poludniowej, dlatego wiadomosci od nas moga nie ukazywac sie tak regularnie jak te z wyjazdu do Nowej Zelandii :-(